Bigger on the inside, czyli każda książka to TARDIS.

Już jakiś czas temu Grendella podrzuciła mi znaleziony w otchłaniach całych tych internetów pewien obrazek. Nawiązywał do Doctora Who, którego sama jeszcze wtedy nie oglądała. Nawiasem mówiąc, chyba muszę wrócić do rodzinnego miasta, bo mam wrażenie, że beze mnie Grendella nie ruszy dalej z kolejnymi odcinkami. Wracamy do zdjęcia. Oto ono:

Każda książka to TARDIS. Nie każda podróż jest niezapomniana.

Dla tych, którzy z tematyką Doctora Who są na bakier, spieszę z wyjaśnieniem. Otóż TARDIS to wehikuł czasu. Niebieska, angielska budka policyjna, większa w środku niż na zewnątrz. To właśnie dzięki niej Doktor i jego towarzysze mogą podróżować w czasie i przestrzeni. W zasadzie każdą książkę można uznać za TARDIS. W moim przypadku jest to bardzo oczywiste, bo ostatnio sięgam głównie po fantasy, a przecież na co dzień nie towarzyszą mi magowie, demony i wróżki. Pomyślałam jednak, że są książki, które, okazały się być wyjątkowo dobrze działającymi wehikułami. Podkreślę, że podróżowałam z nimi parę lat temu, więc będę raczej nawiązywać do moich ogólnych wrażeń, a nie konkretnych przygód z nimi. Przy czym zaznaczę też od razu, że wycieczki nie zawsze były przyjemne.

Zacznę od najbardziej oczywistego celu. Narnia. Moje pierwsze wspomnienia z tego świata, dotyczą serialu, który kiedyś był emitowany przez TVP. Z tego czasu pamiętam tylko wielkiego lwa. Wydaje mi się, że później mama albo Grendella czytały mi książki do poduszki, ale nie jestem tego pewna. Pierwszy raz świadomie sięgnęłam po powieści jako nastolatka, świeżo po przeczytaniu Harry’ego Pottera. Razem z koleżanką (pozdrowienia, Kunki) wypożyczyłyśmy w szkolnej bibliotece dwa opasłe tomiszcza, w których zebrane zostały wszystkie części sagi. Ciągałyśmy więc te księgi codziennie do szkoły (dobrze, że nie miałyśmy daleko; serio, one były wysokie na jakieś pół metra) i pochłaniałyśmy je na przerwach pod sklepikiem. Tam było najwięcej miejsca. Jesteśmy dość wysokie, obie mamy blisko 180 centymetrów wzrostu, więc potrzebowałyśmy przestrzeni, żeby wyciągnąć gdzieś nasze kończyny, nie blokując przy okazji wąskich korytarzy. Na szczęście, nie przeszkadzał nam hałas, bo „Opowieści z Narnii” jako TARDIS mają chyba dodatkową funkcję wyciszania otoczenia i całkowitego uodparniania na docinki kolegów. Poza tym, do dziś, jest to cykl, do którego wracam regularnie, i który, kiedy mam nie najlepszy nastrój, przenosi mnie do krainy przygód, w której zapominam o tym, co mi akurat doskwiera.

Kiedy nie grałyśmy w koszykówkę, czytałyśmy sobie z Kunki pod sklepikiem takie “wydania kieszonkowe”.

Niestety, TARDIS może czasem zabrać człowieka na wycieczkę, która jest nudna i mozolna (w serialu raczej nie zdarza się to za często). Tak stało się pod koniec lipca ubiegłego roku. To nie był najlepszy okres w moim życiu, więc za klęskę nie mogę winić wyłącznie TARDIS. Czytałam wtedy „W drodze” Jacka Kerouaca. Tak, wiem, że powieść budzi powszechne zachwyty i regularnie jest umieszczana na listach najważniejszych książek. Do mnie nie przemówiła zupełnie. Podczas tej podróży nudziłam się jak mops. Może powinnam była wybrać się w nią w innym momencie mojego życia? „W drodze” zabrało mnie na przejażdżkę, o której wolę zapomnieć i na myśl o niej nie chcę już nigdzie jechać. Na szczęście, żeby prowadzić książkową TARDIS, nie trzeba mieć specjalnych uprawnień. Wystarczy odłożyć ją na półkę.

Zdjęcie zrobione Milvannie, po tym jak ktoś zaproponował jej kolejne podejście do “W drodze”.

Inną książką, która okazała się całkiem sprawną TARDIS, był „Cień wiatru” Carlosa Ruiza Zafona. Tak, to były czasy. Pierwszy rok studiów, zanim zobaczyłam Barcelonę na własne oczy. Zafón umiejętnie kierował swoim wehikułem. Dokładnie pamiętam, że miałam dość długie okienko przed wykładem z historii Ameryki prekolumbijskiej i kolonialnej i na ogół miałam problemy ze zmobilizowaniem się, żeby na niego dotrzeć. Postanowiłam, że tym razem się uda. Czekałam więc sobie pod iberystycznym sekretariatem i czytałam. Problem polegał na tym, że te tajemnice, cmentarze i zakazane miłości tak mnie pochłonęły, że przegapiłam wykład. Zorientowałam się, kiedy spotkałam wychodzące z zajęć koleżanki. Książkę zapamiętałam na długo, egzamin z historii zdałam w drugim podejściu. Cóż, nikt nie mówił, że ta TARDIS przeniesie mnie do przeszłości i umożliwi mi pójście na wykład.

Podczas jednej z kolejnych podróży, które odbyłam podczas studiów, TARDIS, w tym przypadku „Pocałunek kobiety pająka” Manuela Puiga, zabrała mnie do małej celi w argentyńskim więzieniu. Towarzyszyłam tam dwóm  mężczyznom, których połączyła niezwykła więź, co pewnie nigdy nie miałoby miejsca na wolności. Molina i Valentín dla zabicia czasu opowiadają sobie o filmach. Jakich? Na przykład, „Ludziach – kotach” czy „Wędrowałam z zombie” (gdyby ktoś się zastanawiał: te filmy istnieją). Dobór produkcji nie jest przypadkowy, bo zgrabnie przeplatają się z fabułą powieści. Nie sądzę, że mamy tu miejsce na analizowanie tropów, które pojawiają się w książce, tła politycznego i społecznego, wykorzystania tekstów propagandowych, i tak dalej. Żeby to zrobić, musiałabym odświeżyć lekturę. Powieść jest na tyle skuteczną TARDIS, że czułam duszność i wilgoć panującą w celi. Chciałam się z niej wydostać, ale chciałam też zostać z bohaterami do końca. To nie była łatwa podróż, ale można ją kontynuować. Powstał bowiem film o tym samym tytule, za który Wiliam Hurt dostał zresztą Oscara i nagrodę BAFTA.

 

Skoro nie można rozmawiać o polityce, warto poopowiadać o filmach.

Pozostańmy już w Ameryce Łacińskiej. Tym razem za sterami TARDIS usiadł Artur Domosławski. Przeniósł mnie do piekła, które tylko ludzie mogą tak umiejętnie skonstruować. „Gorączka latynoamerykańska” zabrała mnie do krajów nękanych dyktatorskimi reżimami, przedstawiła mi prawdziwych ludzi, którym udało się wyrwać z koszmaru. Zobaczyłam osoby, które spotykały się z brakiem zrozumienia w komunistycznej Polsce, bo uciekały z miejsc, gdzie na ogół rządziła przecież prawica. Widziałam historie, które doprowadzały mnie do płaczu w metrze. „Znikanie” rodziców i oddawanie ich dzieci wysoko postawionym wojskowym, torturowanie nastolatków w więzieniach, porwania, represje. Moim zdaniem koszmar w czystej formie. Widzicie, TARDIS nie zawsze zabiera w miejsca, gdzie jednorożce biegają po tęczy. Moja podróż z Domosławskim trwała dość długo. To właśnie przez jego artykuł, który ukazał się kiedyś w POLITYCE, postanowiłam napisać o fenomenie Santa Muerte pracę magisterską. To jednak zupełnie inna podróż, o której już kiedyś wspominałam (tu i tu).

Tak sobie myślę, że dobrze mieć tyle możliwości podróżowania. Za oknem ciemno i zimno, jutro trzeba wstać bladym świtem. Dobrze, że chociaż na te 20 minut, które spędzę w metrze, będę mogła przenieść się do Londynu, gdzie właśnie chyba zaczyna się walka pomiędzy demonami, magami i ludźmi. Do zapisków z tej podróży wrócę jednak za jakiś czas.