Poszczęściło mi się w życiu, bo los obdarzył mnie bardzo dobrymi współlokatorkami. Tworzymy całkiem zgrane trio. Każda z nas jest w zasadzie zupełnie inna, ale punkty wspólne mieszają się i łączą w sposób, który sprawia, że atmosfera w naszym mieszkaniu jest dużo lepsza niż poprawna. Któregoś dnia N. oznajmiła mi, że skoro nie mam planów, wieczorem będziemy wspólnie oglądać film. Nie musiała mnie do tego przekonywać, zwłaszcza, że na seans wybrała “Najlepsze najgorsze wakacje”, które planowałam zobaczyć od dawna, tylko jakoś ciągle o tym zapominałam.
W początkowych scenach poznajemy nastoletniego Duncana (Liam James), który razem ze swoją matką, jej nową miłością i jego córką, jadą samochodem do wakacyjnego domu mężczyzny. Trent (Steve Carell) zadaje chłopakowi krótkie pytanie: gdyby miał ocenić siebie w skali od jednego do dziesięciu, jaką notę by sobie przyznał? Duncanowi nie do końca zależy na angażowanie się w żadne dyskusje (od razu widać, że podczas wakacji nie będą razem chodzić na ryby i rozmawiać o dziewczynach), jednak, pod presją, odpowiada, że może i jest szóstką. Trent widzi sprawę nieco inaczej, według niego Duncan jest najwyżej trójką. Bo ani nie jest wyjątkowo przystojny, ani błyskotliwy, ani inteligentny, ani rozrywkowy. I w tej chwili stwierdziłam, że mam ochotę pobić Trenta i przytulić Duncana, powiedzieć mu, żeby się nie przejmował i wszystko będzie dobrze. Krótko mówiąc, zaangażowałam się emocjonalnie od samego początku i liczyłam na to, że moje pierwsze, raczej pozytywne wrażenie mnie nie zawiedzie.
Duncan jest wyraźnie podekscytowany na myśl spędzenia wakacji z chłopakiem matki.
Muszę przyznać, że podoba mi się polski tytuł. Fakt, niewiele ma wspólnego z oryginałem („The Way Way Back”), ale świetnie oddaje charakter filmu. Duncan w wakacje prowadzi trochę podwójne życie. Kiedy spędza czas z rodziną, głośnymi sąsiadami, córką chłopaka matki, jest raczej nieszczęśliwy i wściekły. Trudno mu się dziwić. Jest nieakceptowany i upokarzany. Jasne, matka (Toni Colette) kocha go takim, jaki jest, ale jej wewnętrzne niepoukładanie wcale nie pozwala Duncanowi na znalezienie w niej wsparcia. Szczerze mówiąc, postać grana przez Collette irytowała mnie niemiłosiernie. Może dlatego, że głęboko wierzę w to, że rodzina (i przyjaciele) powinna trzymać się razem i tworzyć wspólnie aurę poczucia bezpieczeństwa. Dlatego też bardzo podobało mi się zakończenie, które daje jakąś nadzieję i siłę. Ale wróćmy do Duncana. Przytrafiają mu się tez miłe chwile. W sekrecie przed wszystkimi zaczyna pracę w kompleksie rekreacyjnym (baseny, zjeżdżalnie i inne takie), gdzie zaprzyjaźnia się z Owenem (Sam Rockwell). Owen to całkowite przeciwieństwo Trenta. Wydaje się nie do końca dorosły, nie zależy mu na opinii innych, bywa irytujący, ale to właśnie dzięki niemu Duncan nabiera pewności siebie, staje się bardziej śmiały i radosny. Dodatkowo Rockwell nie najgorzej wygląda w białym podkoszulku.
Cool and the gang.
Podoba mi się to, że Duncan nie zmienia się pod wpływem ładnej sąsiadki, z która się zaprzyjaźnia (to byłoby chyba wyświechtane rozwiązanie) a dzięki takiej męskiej, a może raczej chłopięcej przyjaźni. Duncan to fajny chłopak. Jeździ sobie po miasteczku na różowym rowerku z frędzelkami przy kierownicy, wcale się tym nie przejmując, bywa zabawny, nie do końca jeszcze wie, co robić z takim tworem jak dziewczyna. Przyjaźnić się? Zakochiwać? Omijać? I na tym chyba w dużej mierze polega urok filmu. Nie mamy tu zestawu pięknych i idealnych, równo opalonych nastolatków, których życiowe „mądrości”, podboje i doświadczenia mogłyby wprawić w zakłopotanie niejedną osobę, która ma nieco więcej niż czternaście lat. Jest naturalnie i jakoś tak prawdziwie. Dziewczynom wyłażą nawet kosmyki włosów z kucyków. I opalają się na czerwono.
Bywa tak, że nawet pięknym dziewczynom z kucyka wystają jakieś kosmyki.
“Najlepsze najgorsze wakacje” to na pewno film, do którego będę wracać. Dał mi tak dużego energetycznego kopniaka, że niewiele było mnie w stanie wyprowadzić z równowagi. Człowiek musi sobie serwować taką rozrywkę. Ok, ja muszę. Lubię też filmy, w których bohaterowie wcale nie spotykają jednorożców na każdym kroku i nie potykają się o tęczę, którzy mają jakieś problemy (niekoniecznie traumy), a historia i tak wzrusza, daje radość i zostawia widza w dobrym nastroju. No i przypomina, że lato, morze, słońce w końcu przyjdzie, co niewątpliwie pomaga znieść niespodziewane marcowe śniegi.