Blizna zdobi żołnierza, czyli o “Koriolanie”.

Czwartkowe popołudnie było dla nas dowodem na to, że miłość naprawdę nie zna granic, nie wie, co to różnice czasowe i odległość. Pierwszym dowodem na to jest fakt, że Grendella dość spontanicznie wsiadła w autobus i przyjechała odwiedzić Milvannę w stolicy. Żeby nie było tak bezinteresownie i różowo, trzeba przyznać, że potrzebowała pewnego impulsu. Jakiego? Do działania popchnęła ją miłość do Williama Szekspira i fakt, że w Multikinie wyświetlano Koriolana. Milvanna przyklasnęła radośnie pomysłowi wspólnego seansu, bo tytułową rolę w sztuce gra przecież Tom Hiddleston, do którego obie wzdychamy. Nie miałyśmy wyjścia. Musiałyśmy Koriolana zobaczyć.

Już plakat sugeruje, co w sztuce najważniejsze: Koriolan i dużo krwi.

Milvanna: Zanim zaczniemy rozpływać się i zachwycać samą sztuką, zaznaczę, że bardzo podoba mi się współpraca British Council i Multikina, dzięki której można zobaczyć retransmisje sztuk z National Theatre Live. Spójrzmy prawdzie w oczy, nie wiem, kiedy (i czy w ogóle) udałoby mi się wyrwać do Londynu na Koriolana. Owszem, taki wyjazd na pewno da się zorganizować, pewnie nawet niewielkim kosztem, ale wymaga to zbyt dużego wybiegania w przyszłość, na co raczej nie mogę sobie pozwolić.

Grendella: Mi też zawsze łatwiej wybrać się do Warszawy niż do Londynu. Przyznaję też, że po raz pierwszy oglądałam sztukę teatralną w kinie i trochę się tego bałam. Niepotrzebnie, jak się okazało. Wracajmy do samego Koriolana, którego nie każdy przecież zna, bo nie należy do najpopularniejszych sztuk Szekspira. Główny bohater, Kajus Marcjusz, to legendarna postać z wczesnych dziejów Rzymu, który nie jest jeszcze potężnym imperium, lecz areną na której ścierają się ze sobą wrogie i wojownicze plemiona w nieustającej walce o wpływy i dominację. To czas wybitnych wodzów, gotowych prowadzić swoich podwładnych do boju, igrających ze śmiercią, nieczułych na ból. Taki jest Kajus Marcjusz, pod którego dowództwem Rzymianie zdobyli Koriole, i który właśnie po tym zwycięstwie otrzymał przydomek Koriolana – dumny, nieustraszony, kojarzący mi się z wpadającym w szał bitewny berserkiem, działający jak doskonale zaprogramowana maszyna do zabijania. Pasował ci Tom Hiddleston do tej roli?

Milvanna: Siostro, sama wiesz, że w stosunku do pewnych zjawisk, do których niewątpliwie zaliczam Hiddlestona, nie potrafię pozostać obiektywna. Według mnie był świetnym Koriolanem, ale podkreślę, że nie znałam sztuki, więc zupełnie nie zwracałam uwagi chociażby na jego wiek. To, że jest raczej młodym aktorem, moim zdaniem, doskonale pasuje do tej postaci. Podkreśla fakt, że Koriolan jest dzieckiem swoich czasów, „wyhodowanym” na żołnierza, przywódcę, dla którego wojna jest żywiołem. Odbieram go jako człowieka czynu,  który niekoniecznie sprawdza się w odstępach pomiędzy kolejnymi starciami. Który wygrywa, ale się tym nie chełpi. Chłodne analizy nie są jego mocną stroną. Może brakuje mu po prostu doświadczenia Kominiusza, który łączy w sobie cechy i żołnierza, i polityka?

Grendella: Tak, Koriolan to stanowczo człowiek wojny, nie polityk. Człowiek o wielkim ego –  nieprzypadkowe jest to czerwonem wyróżniające się „I” (ang. “ja”) w tytule na plakacie, które podkreśla, że Koriolan myśli właśnie „ja, ja, ja”. Ja zwyciężam, ja gromię wrogów, mnie należy się uznanie, ja zasługuję na tytuł konsula. Nie interesują go opinie innych, nienawidzi plebsu, który postrzega jak bezużyteczne i marne robaki. Nie umie zaskarbić sobie sympatii zwykłych ludzi, pogardza nimi. Prawda jest zresztą taka, że ciężko ten plebs polubić, trybunowie ludu są mali, miałcy i po prostu obślizgli w swoich machinacjach. Wkurza człowieka, że im się udaje osiągnąć sukces i doprowadzić do wygnania największego bohatera Rzymu. Jednocześnie, jest w Koriolanie pewna skromność, która nie pozwala mu mówić o swoim bohaterstwie i poświęceniu, która sprawia, że nie do końca jest nadętym tyranem. Hiddleston gra doskonale: jego twarz raz jest pełna nienawiści i złości, by za chwilę nabrać niesamowitej miękkości i delikatności. Myślę, że na wszystkich widzach olbrzymie wrażenie zrobiła scena, w której po bitwie zmywa z siebie krew, otrząsa się z niej pod strumieniem bieżącej wody, z niedowierzaniem patrząc, jak wyłaniają się spod niej blizny.

Jak wspomniała pani reżyser, Tom Hiddleston “is passing sexy”. Nawet skąpany we krwi.

Milvanna: Wydaje mi się, że dla niego krew i blizny to po prostu nieodłączny element walki, coś naturalnego, a co za tym idzie nic, czym należy się specjalnie chwalić. Ot, przytrafia się w szale walki i nie do końca wiadomo, skąd się wzięło. Zupełnie inny stosunek do okaleczonego ciała ma jego matka, Wolumnia, dzięki której Kajus Marcjusz staje się Koriolanem. Stworzyła mężczyznę, który bez głębszego zastanowienia porywa się na samotne zdobycie miasta. Jest dumna z przelewanej przez niego krwi, z każdej jego blizny, które są dla niej oznaką męstwa, potęgi i wyższości. Jej syn jest na wojnie? Cudownie! Będzie miał kolejną okazję do tego, żeby pokazać światu, że jest najlepszy, nieustraszony, że nie jest tylko człowiekiem.

Grendella: Masz rację, Wolumnia wychowała sobie nadczłowieka. Niemniej jednak takiego, który liczy się tylko i wyłącznie z jej zdaniem, to ona – sama nieugięta i obsesyjnie dumna z syna – potrafi nim manipulować, zmusić do odegrania roli, na którą Koriolan nie do końca ma ochotę. I to właśnie sprawia, że widz zaczyna widzieć w Koriolanie chłopca, który za wszelką cenę próbuje spełnić ambicje swojej matki. I to ona w końcu w ostatnich scenach jest odpowiedzialna za jego tragiczny wybór: ocaliła Rzym, straciła syna – nawet wtedy w jej oczach widać dumę. Może szkoda, że Koriolan nie skupił się na żonie, która funkcjonuje bardziej jako ozdoba niż realna postać. Ale chyba zaczynam za mocno psychologizować, co?

Dwie kobiety. Żona i matka. Ta pierwsza po prostu jest.

Milvanna: Chyba nie zaczynasz. Ciasne Donmar Warehouse, w którym wystawiana jest sztuka sprzyja takiemu psychologizowaniu. Aktorzy są blisko siebie, na niewielkiej przestrzeni, a to uwypukla relacje między nimi. Wirgilia jest cicha, płacząca i całująca. Wolumnia, znakomita Deborah Findlay, wydziera więcej przestrzeni. Koriolan, rzeczywiście, bardziej liczy się z jej zdaniem. Wirgilia pasywnie akceptuje to, co się dzieje i czeka na męża jak nowa Penelopa.

Grendella: Mnie bardzo uderzało jej milczenie. I to, że stała tyłem, podczas gdy Wolumnia, Meneniusz i Koriolan rozmawiali o polityce. Ona jest obok, funkcjonuje w innym świecie niż Wolumnia, należy do strefy rodzinnego ogniska, którą Koriolan po prostu odrzuca.

Milvanna: Skoro już wywołałaś Meneniusza, to nie mogę nie napisać, że Mark Gatiss w tej roli zrobił na mnie bardzo duże wrażenie. Nie powiem, że kradnie show Hiddlestonowi, bo tego nie da się zrobić. Jednak jakoś bardziej zapada w pamięć, niż Hadley Fraser i jego szalony, pełen obsesji Aufidiusz, największy wróg Koriolana. Gatiss chyba delikatnie, po cichutku wziął sobie większy kawałek sztuki, nie sądzisz?

Grendella: Myślę, że tak. Gatiss to po prostu Gatiss. Wydobywa z postaci Meneniusza to, co w niej najważniejsze. Jest patrycjuszem, ale takim, którego nie da się nie lubić: z każdym potrafi się dogadać, do każdego dotrzeć na odpowiednim dla niego poziomie, w przeciwieństwie do Koriolana zna gładkie słowa, nie jest za to wojownikiem.  Ale jest też rzeczywiście przyjacielem głównego bohatera, któremu ręce opadają, gdy widzi jego nieudolność polityczną. I gra Gatissa wszystko to podkreśla, wprowadzając momentami do sztuki odrobinę komizmu, której jak twierdzi wielu krytyków, w tej tragedii za wiele nie ma. To bardzo ciężka sztuka, taka w której momentami widz nie wie, co zrobić ze swoimi emocjami.

Milvanna: Coś w tym jest. Sądzę, że w sztuce, rzeczywiście były elementy, które Josie Rourke postanowiła pokazać jako komiczne. Natomiast śmiech widzów w niektórych scenach, mógł być takim nerwowym śmiechem. Tak widzę, na przykład, reakcję na pocałunek Aufidiusza i Koriolana, który postrzegam jako przypieczętowanie ich związku, takiego love-hate relationship. Jeden nie może istnieć bez drugiego a jednocześnie dążą do wzajemnego zniszczenia. Jak olbrzymie musi być w Koriolanie poczucie krzywdy i niesprawiedliwości, że decyduje się uklęknąć przed Aufidiuszem, że chce walczyć u jego boku?  Poza tym, przepraszam, może jestem niedojrzała, ale przez to, że Koriolana grał właśnie Hiddleston, momentami widziałam na scenie Lokiego.

Grendella: Ja też i myślę, że nie tylko my – od takich skojarzeń ciężko uciec… Wiesz, co? Ja bym jeszcze chciała na chwilę wrócić do specyfiki Donmar Warehouse i jego wpływu na odbiór spektaklu. Mówiłaś o jego intymności, ale jest w nim też taka surowość, podkreślająca ducha sztuki, która jest przecież tak bardzo fizyczna, pełna przemocy, krwi, i blizn. Lubię teatr, w którym jest tak dużo umowności, w którym atmosferę buduje się oszczędnymi środkami wyrazu. Kilka linii namalowanych na podłodze, grafitti na ścianie, drabina po której tylko Koriolan ośmiela się wejść. To samo z kostiumami, bez przepychu, bez nadmiernej antyczności, jedynie elementy, które sugerują, że rzecz dzieje się w Rzymie, a do tego zwykłe martensy. To pozwala się skupić na tekście, na słowie, na Szekspirze po prostu.

W prostocie siła.

Milvanna: Zgadzam się w całej rozciągłości. Poza tym, Szekspira, owszem, na pewno warto czytać, ale jeszcze lepiej jest go oglądać. A na koniec zaznaczę, uwaga – teraz będzie wyświechtany frazes, jego sztuki są ponadczasowe i zawsze aktualne.

Grendella: A jakże, bo Szekspir wielkim poetą był. Przypomniało mi się jeszcze, że jeden z moich studentów, raper zresztą, powiedział kiedyś, że czuje Szekspira, dopiero gdy go słyszy. I rzeczywiście tak jest. Momentami zamykałam oczy tak podobała mi się melodia języka. I choć Koriolana przeczytałam w życiu dobrych parę razy, dopiero teraz go poczułam.

Milvanna: To co? Król Lear w czerwcu?

Grendella: Obowiązkowo.

 

O Koriolanie pisały również: Zwierz popkulturalny i Ninedin. Polecamy lekturę.