Muszę przyznać, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy czekałam na niewiele: koniec 2013 roku, odcinek Doctora Who, w którym Matt Smith regeneruje się w Petera Capaldiego, trzeci sezon Sherlocka, moment, w którym Grendella zakupi Broken Homes. Czekaniu towarzyszył oczywiście ogrom niecierpliwości oraz pewna doza niepokoju. O cyklu Rivers of London pisałam o tym już jakiś czas temu, ale spieszę donieść, że chyba wyrosłam na osobę wyjątkowo stałą w moich uczuciach. Oto Ben Aaronovitch i wykreowany przez niego Peter Grant zawładnęli moim sercem. Kompletnie. I mam wrażenie, że nie zmieni się to za szybko.
Cóż mogę powiedzieć, chyba zakochałam się w fikcyjnej postaci. Bo widzicie, Peter Grant jest wysoki, przystojny, inteligentny, bardzo, bardzo zabawny a do tego pełen pasji. Co więcej, czasami musi aż powstrzymywać swojego wewnętrznego geeka i nie mówić głośno o swoich skojarzeniach. Na szczęście dla mnie, niczego nie ukrywa przed czytelnikiem. Cieszy każde odwołanie, czy to do Władcy Pierścieni, czy do wspomnianego już Doctora Who. Młody mag-policjant, to również człowiek dość powierzchowny, co w zasadzie mnie cieszy, bo przynajmniej nie jest absolutnie idealny. Ma wady, to dobrze, nie znudzi się za szybko.
Taką minę zrobiłaby Milvanna, gdyby spotkała Petera Granta.
Akcja Broken Homes, czwartej części cyklu, toczy się głównie w okolicach Elephant and Castle, w dzielnicy Southwark. Ten fakt cieszy mnie wyjątkowo, bo spędziłam tam sporo czasu w wakacje po maturze. Głównie w pracy, co prawda, ale i tak po raz kolejny wiedziałam, którędy chodzą bohaterowie, widziałam to, co opisywał Peter, czułam, że jestem bardzo blisko wydarzeń. Mam wrażenie, że tym razem, obok dobrze nam już znanych bohaterów, jedną z głównych ról przejmuje architektura, która do tej pory była tylko niespełnionym marzeniem Granta i, poniekąd, ozdobnikiem w powieściach. Ładnym i interesującym, ale jednak ozdobnikiem. A teraz już wiemy, dlaczego to właśnie ona jest pasją młodego maga, a nie, na przykład, wyścigi chartów. Peter i Lesley, jego policyjna partnerka, wprowadzają się incognito do Skygarden, przedziwnego budynku mieszkalnego w Southwark właśnie, zaprojektowanego przez niemieckiego architekta Erica Stromberga, który, jasna sprawa, był w swoim czasie praktykującym magiem. Próbują zebrać informacje, którą mogą zbliżyć ich do Człowieka Bez Twarzy, który, jak wiadomo, nieźle dawał im do tej pory w kość. Skygarden nie jest tylko blokiem, a powstało w konkretnym celu, którego nie planuję zdradzać.
Aaronovitch w Broken Homes pokazuje wyraźnie, że magia nie skupia się wyłącznie w Londynie a poza Nightingalem i Człowiekiem Bez Twarzy istnieje na świecie jeszcze kilku potężnych, praktykujących czarodziejów. Jest chociażby Varvara Sidorovna, Rosjanka, która, mam nadzieję, jeszcze troszkę w przyszłości namiesza. Tylko nie jestem pewna, na czyją korzyść. Silna z niej kobieta, chciałabym, żeby Aaronovitch pokazał mi jej jeszcze więcej. W sumie nie dziwi mnie to, że po Londynie hasają magowie o różnej narodowości. To przecież miasto, w którym miesza się wiele kultur, cel ucieczki czy zwyczajnej podróży ludzi z każdego zakątka świata. Dlaczego więc magowie mieliby zachowywać się inaczej?
Pozostaje również kwestia zakończenia, którym Aaronovitch mnie rozbroił, i o którym nie wiem sama, co myśleć. Przyznaję, tego się nie spodziewałam i nie jestem pewna jak potoczą się dalsze losy ukochanych przeze mnie bohaterów. A na następną powieść trzeba zaczekać co najmniej do października. Serio, Ben, takich rzeczy się nie robi. Z czystej przyzwoitości.
Milvanna i zakończenie.
P.S. W marcu ukazało się polskie wydanie Rzek Londynu. Muszę przyznać, że nie mogę pogodzić się z wyborem okładki. Według mnie jest nudna, przypomina mi jakieś marne czytadła kupowane w kiosku i nie jestem pewna, czy mamy do czynienia z detektywem, czy z panem, który rozchyla poły płaszcza, żeby pokazać, że codziennie rano zakłada tylko skarpetki.
“A pod latarniami spacerują dziwni goście. Nic nie noszą pod płaszczami.”