Jestem istotą obowiązkową. Jeśli mówię, że coś zrobię, to zrobię choćbym miała nie dojeść, nie dospać, nie posprzątać mieszkania. Kto mnie zna, ten wie. W sumie, może to i dobra cecha. Ale za wszystko się płaci, za obowiązkowość też. Ostatnio, obowiązków mam po prostu tyle, że zupełnie przestałam mieć czas dla siebie. I w ubiegłą niedzielę, gdy grubo po godz. 23.00 skończyłam w końcu czytać prace studentów i sprawdziłam na długaśnej liście, czy wszystkie ważne sprawy na dziś już załatwiłam, pomyślałam, że nic strasznego się nie stanie, jeśli zrobię sobie przerwę i poczytam dla rozrywki z godzinkę. Stanęłam więc przed regałem z książkami i zadumałam się. Która lektura okaże się na tyle lekka, by mojego przeciążonego mózgu nie dobić? Która będzie na tyle wciągająca, żeby mnie odprężyć, jednak nie aż tak wciągająca, by się od niej nie móc oderwać? W końcu sięgnęłam po W ofierze molochowi Asy Larsson, bo jej wcześniejszą powieść kryminalną Krew, którą nasiąkła czytało mi się dobrze, jednak na kolana mnie nie powaliła. I co? I nie mogłam się oderwać do 4 rano, nawet nie zauważyłam, że zrobiło się jasno, nie pomyślałam, choćby przez chwilę, jak będę funkcjonować przez cały następny dzień. Tak to jest, kiedy książkoholiczka, po dłuższym okresie abstynencji, dopadnie do substancji, od której jest uzależniona w postaci dobrze napisanej książki… Zdroworozsądkowe podejście do życia bierze w łeb, zapomina człowiek o całym świecie i z niecierpliwością przewraca kolejne strony. Cóż, nie wyspałam się. Cóż, nie zawaliłam niczego, czego zawalić nie mogłam, choć odespać tamtą noc udało mi się dopiero w ten weekend. No, prawie odespać. Ale wiecie co? Nie żałuję, ani minuty mojego niewyspania!
W ofierze molochowi to piąta część cyklu szwedzkiej autorki o Rebece Martinnson, która z przyczyn opisanych pewnie dokładniej we wcześniejszych tomach, porzuca pracę w dobrze prosperującej sztokholmskiej firmie i przyjmuje posadę prokuratorki w Kirunie, z której pochodzi. Nie wątpię, że lepiej czytać ten cykl po bożemu i w kolejności, ale powieść wciągnęła mnie tak bardzo, że białe plamy w historii głównej bohaterki zupełnie mi nie przeszkadzały, choć na pewno sięgnę po wcześniejsze książki, by ją lepiej poznać. Wszystko przede mną, wakacje w końcu coraz bliżej.
Akcja powieści, osadzona w okolicach położonej daleko na północy Szwecji Kirunie, zawiązuje się w chwili, gdy Rebeka odnajduje ciało brutalnie zamordowanej starszej kobiety, babci i jedynej opiekunki siedmioletniego Marcusa, chłopca wokół którego dzieje się wiele niewyjaśnionych i mrocznych rzeczy. Oprócz babki, nie ma właściwie nikogo: opuściła go matka, która układa sobie życie gdzie indziej, ojciec zginął w wypadku samochodowym, potrącony przez nieznanego sprawcę, pradziadek zaś został rozszarpany przez niedźwiedzia. Fatum? Być może, jednak Rebece zaczyna świtać myśl, że może nie wszystko w tych sprawach było nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności. Odsunięta od sprawy, decyduje się prowadzić dochodzenie na własną rękę, a cała historia okazuje się mieć korzenie w przeszłości, w 1914 roku, gdy do Kiruny, rozwijającego się wtedy górniczego, prowincjonalnego miasta przyjechała młodziutka, śliczna, i pełna zapału nauczycielka, która również została w okrutny sposób zamordowana. Co łączy te morderstwa? Jaki związek mają z Marcusem, który wyparł z pamięci wydarzenia z dnia, gdy zginęła jego babcia, i obecnie najlepiej czuje się w towarzystwie psów? Jak połączyć wątłe nitki podejrzeń i domysłów? Jak dowiedzieć się prawdy od skrytych i milczących mieszkańców surowej północy, którzy niechętnie dzielą się swoją wiedzą?
Na wszystkie te odpowiedzi warto poczekać, bo Asa Larrson pisze tak, jak gdyby wcale jej się do ich udzielania nie spieszyło. Owszem, dostaniemy je w końcu, wszystkie wątki splotą się w zgrabną i logiczną całość, ale samo śledztwo nie dominuje, jak w przypadku wielu innych powieści kryminalnych. Prawda odkrywana jest trochę przypadkiem, trochę dzięki intuicji Rebeki, trochę dzięki nielicznym ludziom, którzy się o nią troszczą: Kristerowi – zakochanemu w niej policjantowi z poparzoną twarzą i Annie Marii – policjantce, która godzi swoje obowiązki zawodowe z wychowywaniem czwórki dzieci i która chciała by się z Rebeką zaprzyjaźnić, choć nie umie. `To ludzie o dobrych sercach, choć powściągliwi, może wręcz nieco chłodni, żyjący w niewielkiej społeczności, w której wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą, jednak niechętnie o tym mówią. Może właśnie dlatego Rebeka, ze swoją nie do końca wyleczoną traumą, czuje się wśród nich bardziej u siebie niż w Sztokholmie?
Podoba mi się proza Asy Larrson. Dość oszczędna i surowa, jak Kiruna o której pisze, zapada w pamięć nie tylko dzięki kryminalnej intrydze, lecz właśnie dzięki klimatowi, który tworzy. Choć autorka pisze o rzeczach emocjonalnie trudnych, unika sentymentalnych opisów uczuć. Jej bohaterzy, choć wiele czują, nie są wylewni, nie analizują dogłębnie swoich uczuć. Okazują je prostymi gestami – piekąc chleb, czy pomagając przy rąbaniu drzewa. Na zimnej północy, nie ma miejsca dla wielkomiejskiego blichtru. Zamiast wyszukanych drinków, pije się bimber. Zamiast sushi, konsumuje się mięso renifera i zebrane w lesie jagody. Podoba mi się to. W prostocie siła.
Asa Larsson: W ofierze molochowi. Tłum. Beata Walczak-Larsson. Wydawnictwo Literackie, 2013. 395 stron.