Rodzina do poprawki, czyli “Korekty” Jonathana Franzena

Mam przyjaciółkę, która rokrocznie jeździ na wakacje do USA i rokrocznie przywozi stamtąd tony książek za grosze. Bardzo dobrych książek, choć raczej nie fantastyki, którego to gatunku przyjaciółka nie toleruje. Mogę jednak absolutnie polegać na jej guście, jeśli idzie o kryminał, czy współczesną powieść obyczajową i za każdym razem, gdy ją odwiedzam z uwagą przyglądam się jej półkom z książkami, albo po prostu pytam „masz coś dobrego do czytania?” Takim właśnie sposobem trafiły do mnie Korekty Jonathana Franzena, powieść obsypana nagrodami, która stała się bestsellerem w dużej mierze dzięki Klubie Książki Ophry Winfrey, do czego zresztą autor ma stosunek ambiwalentny, bo, owszem, łaskawie zgodził się na to, by jego książka w klubie była, jednak wyrażał się o nim ze sporym lekceważeniem.

Tak wyglądała okładka wersji, którą czytałam. Uderzyło mnie, że imię i nazwisko autora najbardziej rzuca się w oczy. Duże ego?

W Korektach Franzen nawiązuje do tradycji panoramicznej sagi rodzinnej, robi to jednak na własnych zasadach, oferując autorski mix realizmu i groteski.  Koncentruje się na losach dwóch pokoleń rodziny Lambertów: starzejących się rodziców – Alfreda, cierpiącego na chorobą Parkinsona, niedołężniejącego, będącego niegdyś patriarchalnym i chłodnym panem i władcą rodziny, i jego żony Enid, kobiety z klasy średniej, żyjącej w cieniu męża, niespełnionej emocjonalnie i seksualnie, która wpada na pomysł zorganizowania ostatniej wspólnej gwiazdki w rodzinnym domu w St. Jude – prowincjonalnym, konserwatywnym miasteczku na środkowym zachodzie USA, z którego trójka dorosłych dzieci już dawno uciekła w wielki świat, by popełniać swoje własne błędy i przeżywać więcej upadków niż wzlotów. Rodzina jakich wiele, niby nie jakaś patologicznie rozbita, a jednak taka, w której nikt tak naprawdę nie jest szczęśliwy.  Czy da się wyjść poza te ramy, czy negując wartości hołubione przez starsze pokolenie można się od nich uwolnić, czy możliwe są jakieś korekty?

Każdy rozdział skupia się jednym z członków rodziny. Oprócz Alfreda i Enid, do głosu dochodzą Gary – ich najstarszy syn z pozornie satysfakcjonującą karierą i pozornie idyllicznym życiem rodzinnym, na których pojawiają się niezapowiedziane rysy i pęknięcia, Chip – ex-wykładowca uniwersytecki, specjalista od „niepraktycznej” humanistyki (co zresztą sprawia, że jest mi szczególnie bliski), próbujący swych sił jako scenarzysta i rzucony przez los w wir przewrotu polityczno-społecznego na Litwę, i jedyna córka Denise – robiąca szybką karierę restauratorka, uwikłana w przedziwne relacje damsko-męskie, która z trudem odkrywa swoją tożsamość. Zwykli ludzie i ich zawiedzione ambicje, niespełnione nadzieje, toksyczne związki, codzienność o jakiej nigdy nie marzyli, smutek. Tragiczni bohaterowie naszych czasów, którym nie dane dokonać wielkich czynów, których decyzje nie mają wpływu na losy narodów, którzy nie walczą o nic doniosłego. Ludzie, jakich wielu – może właśnie dlatego tak psychologicznie przekonujący. Uderzyła mnie wnikliwość z jaką Franzen przygląda się każdemu z nich z osobna, nikogo nie usprawiedliwiając i na nikogo nie zrzucając odpowiedzialności. Zmusza czytelnika do obejrzenia członków rodziny Lambertów pod lupą, chłodnej analizy ich zachowań, zrozumienia mechanizmów, które nimi rządzą. I gdzieś po drodze, czytając zapis kłótni małżonków, rozmowy z matką, czy myśli, które trapią bohaterów w bezsenną noc, odnajdujemy w nich siebie i jeśli budzi się w nas współczucie, irytacja czy złość, to również w odniesieniu do samych siebie.

                

             

Polskie okładki są już bardziej “poprawne politycznie”, nie sugerując, że autor ma duże ego ;), choć tu z kolei trapi mnie ta ważka…

Jednak nawet bardzo dokładny rys psychologiczny nie wypełniłby ponad sześciuset drobnym drukiem. Wokół perypetii tej niezbyt sympatycznej, choć prawdziwej do szpiku kości, rodziny Franzen maluje więc szczegółowy obraz Ameryki początku XXI wieku. To Ameryka tuż przed głębokim kryzysem ekonomicznym, ogarnięta szałem pomnażania wirtualnych majątków, żyjąca na kredyt, zamieszkana przez ludzi fizycznie sytych lecz emocjonalnie głodnych. Ameryka, w której tradycyjny przemysł oparty na wytwarzaniu realnych dóbr materialnych ustępuje wirtualnym inwestycjom, a dawna firma kolejowa, zapewniająca niegdyś pracę całym populacjom niewielkich miasteczek upada, by jej miejsce na rynku mógł zająć koncern zajmujący się niepokojącymi biotechnologiami. To post-industrialne, post-nowoczesne społeczeństwo, w którym ludzie zmagają się z problemami pierwszego świata, w którym istotną kwestią jest wzór krawata, bo pytanie brzmi: czy dany krawat podkreśla nasz status społeczno materialny w sposób dyskretny, czy może stał się nadmiernie ostentacyjną oznaką luksusu? Kraina ludzi, których życie toczy się na zbyt wysokim poziomie abstrakcji, którzy tak bardzo chcą uniknąć błędów wychowawczych swoich rodziców, że bezustannie pracują nad swoimi związkami i komunikacją, czytają tony książek by poprawić swoje umiejętności rodzicielskie, gdzieś po drodze zapominając, jak cieszyć się sobą nawzajem. Brzmi znajomo? Nie wątpię.

Mimo poważnych tematów, Franzenowi udaje się uniknąć ciężkości i nadęcia, bo w Korektach sporo jest groteski, zahaczającej momentami o farsę. Oto, zmagający się ze starczą demencją Alfred, prowadzi mentalny dialog z własnymi ekskrementami, nad którymi nie jest już w stanie panować. Obrzydliwe? Trochę, ale jednocześnie w jakiś sposób oswajające nasz strach przed starzeniem się i umieraniem. Oto, obraz Litwy, tak stereotypowy, że brakuje już tylko białych niedźwiedzi na ulicach, co najprawdopodobniej w parodystyczny sposób ilustruje wyobrażenia i wiedzę przeciętnego Amerykanina o świecie. Oto, lek na wszystko o wdzięcznej nazwie Aslan, bo kto nie chciałby czasem wyemigrować do Narnii?

Jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, czytajcie Korekty właśnie teraz na urlopie, gdy macie dużo czasu. Powieść wciąga na poziomie akcji, bo Franzen pomalutku podsuwa nam kawałki układanki, które lepiej pozwalają nam zrozumieć dynamikę rodziny Lambertów i jednocześnie zmusza do myślenia, oferując wystarczająco dużo momentów komicznych, by nie przytłoczyć. Nie daje nam tanich wzruszeń, lecz wnikliwą obserwację. Naprawdę, bardzo, bardzo dobra literatura.

PS. Miałam napisać krótko i na temat, ale ponieważ parę dni temu usunięto mi w wielkich męczarniach ósemkę (a wraz z nią pewnie sporo mądrości) i nie mogę sobie za bardzo pogadać, bo ból szczęki mi przeszkadza, to jakoś tak wyjątkowo dobrze stukało mi się w klawisze. Wiecie, czasami człowiek musi, inaczej się udusi.