Pochwała geeka, czyli “Player One” Ernesta Cline

Po raz kolejny spędziłam część urlopu w ciągu dnia wylegując się na pięknej plaży w Babich Dołach, czerpiąc energię z morza, słońca i wiatru, by zużyć ją w tempie ekspresowym wieczorem podczas festiwalowych koncertów.   Całe szczęście, że pozostało mi kolejne pięć dni urlopu, które pozwoliły mi stopniowo dojść do siebie. Prawie się udało. Doskonałą lekturą na wyjazd okazało się „Player One”, debiutancka powieść Ernesta Cline’a. Książka wróciła razem ze mną, z drobinkami piasku pomiędzy stronami i okładką umorusaną olejkiem do opalania, ale dalej będzie dało się ją czytać, więc za bardzo się tym faktem nie przejmuję.

Bardzo, bardzo podoba mi się ta okładka. Dodatkowy plusik.

Wade Watts, przeciętny, amerykański nastolatek żyje w świecie opanowanym przez kryzys energetyczny. Jego rodzice nie żyją, mieszka więc razem z ciotką w bloku zbudowanym z przyczep, żywi się marnymi posiłkami, przygotowywanymi z produktów, które można dostać za przyznawane przez rząd bony. Przyznaję, bieda z nędzą. Wade jest samotnikiem a jedyną bliską mu osobą jest jedna z jego sąsiadek, pani Gilmore. Na szczęście dla Wade’a jest jeszcze OASIS, wirtualna rzeczywistość stworzona przez Jamesa Hallidaya i Ogdena Morrowa, w której, owszem, bieda ma swoje konsekwencje, ale jakby mniejsze i mniej uciążliwe. OASIS to w zasadzie największa gra komputerowa, w której Wade staje się Parzivalem, chodzi do wirtualnej szkoły, toczy pojedynki, zdobywa artefakty. Fakt, nie może sobie pozwolić na, na przykład teleportację, ale przynajmniej ma możliwość oderwania się od ponurego świata, w którym przyszło mu żyć.

Jego sytuacja zmienia się po śmierci Hallidaya, zafascynowanego latami osiemdziesiątymi ekscentryka, który nie pozostawił po sobie żadnych spadkobierców. Zanim umarł, postanowił przekazać swój niewyobrażalny majątek jednemu z użytkowników OASIS. Tu jednak pojawia się pewien haczyk. Bogactwo zdobędzie ten, który po rozwiąże przygotowane przez niego zagadki zdobywając trzy klucze i przechodząc prze trzy kolejne bramy.  Po kilku latach, wielu jajogłowych (tak nazywa się specjalistów od „jaja Hallidaya”) powoli zaczyna odpuszczać. Wtedy właśnie Wade/ Parzival odnajduje pierwszy klucz i gra rusza na nowo.

Mam wrażenie, że Ernest Cline napisał książkę, którą sam chciałby przeczytać, i której mu w jakiś sposób brakowało. „Player One” to hołd oddany wszystkim geekom, ludziom, którzy potrafią godzinami oglądać kolejne odcinki jakiegoś serialu, nie wyciągać nosa z książki, nie odchodzić od konsoli. Powieść jest pełna odwołań do filmów, muzyki i książek, nie tylko tych z lat 80. Nie są dyskretne. Niemal każda strona jest napakowana znanymi tytułami. Nie, to nie wywoływało we mnie zmęczenia. Wręcz przeciwnie, w pociągu i na plaży piszczałam sobie cichutko z radości lub kiwałam głowa z podziwem i zrozumieniem. Prawda jest też taka, że gdybym sięgnęła po tę książkę kilka lat temu, pewnie nie sprawiłaby mi takiej przyjemności. Teraz, kiedy czytałam, że Wade, ćwicząc na bieżni, biegnie po trasie Bifrost, uśmiechałam się pod nosem. Co więcej, zaczęłam wręcz żałować, że nigdy nie grałam w „Dugeons and Dragons” i poczułam, że muszę nadrobić muzyczne i filmowe zaległości. Jak najszybciej. W zasadzie czekam tylko aż doczłapię się do własnego komputera.

Milvanna chętnie zagrałaby w Dungeons and Dragons z bohaterami “Freaks and Geeks“.

„Player One” to w zasadzie taka mała OASIS. Fantastyczna odskocznia, w której można się zatracić i zapomnieć, że za chwilę trzeba wrócić do pracy, zapłacić rachunki i zająć się tymi nudnymi obowiązkami związanymi z codziennością. Jeżeli skusicie się na lekturę, wstąpcie wcześniej do Rusty, która przygotowała listę piosenek, które pojawiają się w książce. Na koniec pozdrawiam wspomnianą wyżej, która zawładnęła chyba w tym roku moim umysłem, bo sięgam po wszystko, co poleca. Przyznaję, że po raz kolejny się nie zawiodłam.