“Lwy Al-Rassanu” Kaya, czyli o schyłku świata, który nie może istnieć

Oświadczam, że w miarę już wróciłam do normalnej w rzeczywistości, w której plan dnia nie jest podporządkowany wyłącznie transmisjom meczów siatkarskich i poszukiwaniu informacji dotyczących siatkarzy nowych ujęć hipnotyzującego spojrzenia Michała Winiarskiego. Wróciłam szczęśliwa, bo złoty medal mistrzostw świata nie zdarza się zbyt często (jestem głęboko przekonana, że powinien jednak częściej!) i przepełniona pozytywnymi uczuciami, zaczęłam się przybierać do skończenia pisania kilku blogowych notek o przeczytanych w wakacje książkach, po czym okazało się, że zupełnie zapomniałam, co chciałam napisać. Zaczęłam się również przybierać do popełnienia planowanego wpisu w ramach wyzwania o retellingu u Rusty Angel o Sinobrodym, ale otworzyłam, zakupione na taniej książce Lwy Al-Rassanu Guya Gavriela Kaya i wsiąkłam totalnie. Inne notki muszą znowu poczekać, bo ja będę się dziś po prostu zachwycać.

lwy_alrassanu

Proza Kaya oczywiście wpisuje się w nurt opowiadania historii na nowo. Fionavarski gobelin przetwarza motywy związane z legendami arturiańskimi w sposób zabarwiony najprawdopodobniej lekturą Złotej gałęzi Frazera. O ile jednak Fionavarski gobelin łatwo zaklasyfikować jako epickie, pisane z rozmachem fantasy, w kolejnych powieściach Kay rusza w inną stronę. I dobrze robi, bo wychodzi mu to znakomicie. Świat przedstawiony w Tiganie opiera się na historii renesansowej Italii, podzielonej na liczne miasta-państwa, a sama opowieść koncentruje się na roli pamięci i niepamięci w kształtowaniu kultury i tożsamości narodowej. Pieśń dla Arbonne to z kolei pean ku czci średniowiecznej kultury trubadurów i miłości dworskiej średniowiecznej Prowansji. Tak, Kay lubi szukać inspiracji i w historii i w literaturze, a jednak nie jest niewolnikiem ani jednej ani drugiej. Doprawia też swoje powieści szczyptą magii, która nie wysuwa się mimo wszystko na pierwszy plan. Udany to mariaż, muszę przyznać. A gdy dodamy do tego interesujące postaci, zwłaszcza kobiece, wychodzi mieszanka, której trudno się oprzeć.

Nic więc dziwnego, że nie oparłam się Lwom Al-Rassanu, które na mojej prywatnej liście przeczytanych dotychczas książek Kaya obejmują prowadzenie. Tym razem akcja dzieje się w fikcyjnej krainie do złudzenia przypominającej XI-wieczny Półwysep Iberyjski, ze skondensowaną historią upadku kalifatu i rekonkwistą w tle. To opowieść o miejscu, które lata świetności ma już za sobą i chyli się ku upadkowi, bo współistnienie trzech tak różnych kultur – aszarytów (muzułmanów), kindathów (żydów) i dżadżytów (chrześcijan) – okazuje się na dłuższą metę niemożliwe w wymiarze polityczno-społecznym. To właśnie trudne relacje między tymi kulturami, reprezentowanymi przez trójkę głównych bohaterów, interesują autora, a całą powieść przenika nostalgiczna tęsknota za tym, by niemożliwa koegzystencja okazała się jednak możliwa. Bo skoro splatają się losy kindathijskiej lekarki Dżehany, aszaryckiego dyplomaty, wojownika i poety w jednym Ammara, oraz dżadżyckiego rycerza Rodrigo, skoro łączą ich skomplikowane więzi miłości, lojalności i braterstwa, skoro udaje im się wyjść ze stereotypowych ról, to może inni powinni pójść ich śladem? Jak wiele można by osiągnąć, dzieląc się zdobyczami tych kultur! Ale to co możliwe na gruncie osobistym, okazuje się niemożliwą do spełnienia społeczną utopią. Wojny religijne niszczą to, co w każdej z kultur najlepsze, brutalna siła i nienawiść do tego co inne wygrywa. Al-Rassan nie może istnieć. A główni bohaterowie, Ammar i Rodrigo (bo Dżehana, jako przedstawicielka kultury prześladowanej, w niszczeniu uczestniczy mniej, musi jednak nadal szukać swojego miejsca na świecie) choć kochają ten odchodzący w niepamięć świat, biorą udział w jego destrukcji. Łezka się w oku kręci.

Chociaż postaci Kaya są w pewnym stopniu archetypiczne, nie tracą moim zdaniem na wiarygodności. Trudno autorowi odmówić znajomości ludzkiej psychiki, przekonująco przedstawia zarówno rozdarcie towarzyszące podejmowaniu przerastających nas wyborów, jak i świadomość, że czasem wyborów dobrych po prostu nie ma. I choć nie stroni od patosu, udaje mu się uniknąć patetyczności; potrafi wzruszać i bawić, oddać realia średniowiecznej brutalnej wojny i pisać sceny mocno liryczne – ten typ po prostu tak ma. I umie też pisać postaci kobiece – silne i wyraziste, wolne i nieskrępowane, piękne i niebezpieczne. Bo nie tylko Dżehana ma tu wpływ na rozwój wydarzeń, lecz również bohaterki drugoplanowe. Co więcej, nie jest to w kółko jedna i ta sama postać, w każdej z nich jest coś autentycznego. A że czasem więcej w tym współczesnego spojrzenia niż prawdy historycznej? Cóż z tego? Absolutnie przekonująca licentia poetica.

Lwy Al-Rassanu to autorskie połączenie prozy semi-historycznej, romansu, w którym dwóch bohaterów kocha jedną kobietę, powieści przygodowej, pełnej zwrotów akcji, podstępów, intryg i machinacji dworskich, których nie powstydziłby się Machiavelli. Sam Kay zaś jest autorem, którego fascynacja europejską historią nie przeszkadza mu tworzyć powieści wykraczających poza konwencję prozy historycznej. Umownie traktowana fantastyczność (bo czyż fakt, że nad jego światami często wiszą dwa księżyce, lub że bohater potrafi przewidywać przyszłość można traktować jako w pełni rozwiniętą magię?) nie przytłoczy tych, którzy za fantastyką nie przepadają, a jednocześnie pozwala autorowi swobodniej manipulować faktami historycznymi i opowiedzieć piękną historię. I choć nie zawsze udaje mu się uciec od fabularnych schematów, czyni to z wdziękiem, który sprawia, że nadal się jego prozę kocha. W jego powieściach historia i literatura to więcej niż inspiracja, Kay przyswaja je sobie i zachowuje się tak, jakby je miał na własność i z tą własnością mógł robić, co mu się podoba. Historia, „Pieśń o Cydzie” – średniowieczny epos rycerski, poezja arabska – wszystko to rezonuje w tej powieści, choć nie jest traktowane dosłownie. I można by o tym pisać więcej, ale dla mnie „Pieśń o Cydzie” jest zaledwie mgliście kojarzoną historią, więc nie będę się mądrzyć. Milvanna mogłaby pomądrzyć się więcej, bo i o rekonkwiście i Cydzie wie o niebo więcej niż ja. Może i się kiedyś pomądrzy, bo na pewno Lwy Al-Rassanu przeczyta. Choćbym miała ją do tego zmusić. Bo widzicie, ona jeszcze nie czytała Kaya w ogóle (!!!), a ja, jako starsza siostra, po prostu nie mogę pozwolić na takie niedopatrzenie.