Grendella próbowała mnie przekonać do biegania (za którym sama w zasadzie szczególnie nie przepada) już od jakiegoś czasu. Impulsem, który skłonił mnie do kupienia specjalnych butów, był widok siostry, która radośnie przekroczyła linię mety po tym jak przyczyniła się do zablokowania ruchu na trasie pięciu kilometrów w naszym rodzinnym mieście. No to sobie pomyślałam, że czemu nie. Potem wybrałyśmy się wspólnie do kina na „Więźnia labiryntu” i doszłam do wniosku, że jeżeli mam być gotowa na apokalipsę, to biegać po prostu muszę.
Run, Thomas! Run!
Czytałam sporo opinii osób, którym w kwestiach czytelniczych ufam, o tym, że trylogia „The Maze Runner” Jamesa Dashnera nie należy do najbardziej udanych. Nie wiem, nie próbowałam sprawdzić tego sama (i pewnie tego jednak nie zrobię), ale wiedziałam od razu, że na film wybiorę się na pewno, a do tego nie sama, tylko z siostrą. Fabuła? Nie. Zobaczenie, o co tyle szumu? Skąd. Przyczyna tkwi w młodym aktorze, a imię jego Dylan O’ Brien. Znam go w zasadzie tylko z „The First Time”, epizodu w “New girl” i, oczywiście, amerykańskiego serialu „Teen Wolf”, którym w wolnych chwilach staram się zarażać jak największe rzesze koleżanek. Dylan to, według mnie, wyjątkowo zdolny chłopak. Kto nie wierzy, niech obejrzy drugą połowę trzeciego sezonu wspomnianego serialu, gdzie gra całym sobą a ważny jest nawet najdelikatniejszy ruch palca. Podczas seansu usłyszałyśmy również dwie dorosłe kobiety, które jednocześnie powiedziały półgłosem: „Boże, jaki on jest śliczny”. Wcale nie byłyśmy to my (powiedzmy). I tu pojawia się pierwszy powód do treningów. Jeżeli człowiek chciałby nadążyć za postacią odtwarzaną przez O’Briena, Thomasa, musi najpierw trochę poćwiczyć. Myślę, że warto to robić w lesie, gdzie łatwo znaleźć wiele naturalnych przeszkód, wystających korzeni, kamieni, nierówności. W moim przypadku to bardzo ważne, bo mam wysoce rozwinięte predyspozycje o zaczepiania się o własne stopy.
Kiedy pomyślisz, że nie dasz rady biegać, pomyśl o Dylanie. On podołał.
Z pozoru wydaje się, że miejsce, w którym znajduje się Thomas nie powinno wymagać umiejętności sprintu. Ot, polanka, kawałek lasu i mury dookoła. Mury stanowią jednak ściany labiryntu, a wiadomo, że z labiryntu warto się wydostać. O ile jednak w przeciwieństwie do Thomasa, gdybym znalazła się na jego miejscu, nie starałabym się osiągnąć pozycji runnera (wybaczcie, nie pamiętam polskiego odpowiednika a jestem prawie pewna, że nie był to „biegacz”), którego zadaniem jest badanie labiryntu, o tyle w przypadku ewentualnej ucieczki mocne nogi i miarowy oddech mogłyby mi pozwolić nadążyć za przewodnikami stada. A przy okazji może uniknęłabym śmierci ze strony Buldożerców (umiejętnie pomijam fakt, że polska nazwa dla stworzeń budzi raczej rechot niż lęk). Warto zatem trenować nie tylko w linii prostej, ale również pobiegać, na przykład po korytarzach hotelowych (znam parę takich, w których rozważałam pozostawianie za sobą okruszków).
„Więzień labiryntu” pokazuje również, że bieganie może być sportem dla wszystkich: małych, większych, chudych, mniej chudych, młodszych i nieco starszych, Anglików i Amerykanów. Trudno stwierdzić, czy ten sport w równej mierze służy obu płciom. Na kilkunastu chłopaków przypada bowiem jedna dziewczyna – może uda mi się wyciągnąć jakieś bardziej konkretne wnioski po kolejnych ekranizacjach. Nie ukrywam, ta dysproporcja wydaje mi się niepokojąca.
Trudno stwierdzić, czy dziewczyny też mogą biegać. Ta może.
„Więzień labiryntu” to raczej szybki film akcji. Dużo tam ognia, biegania, przeciskania się przez szczeliny. Chłopcy budują sobie własne społeczeństwo w sztucznym świecie, do którego wrzucono ich w bliżej nieokreślonym celu. Każdy z nich ma spełniać konkretną funkcję, ale też współpracować, by nie zaburzyć ustalonego już porządku. W większości przypadków przypominają sobie tylko swoje imiona. W przypadku Thomasa jest nieco inaczej, bo nie dość, że wracają do niego strzępki wydarzeń z przeszłości, to jeszcze wydaje się raczej niepokorny i nie odpowiada mu ciche siedzenie w szałasie.
Thomasa na miejscu nie utrzymasz.
Trochę za mało uwagi poświęcono postaciom. Nie są, moim zdaniem, wyjątkowo wyraziste. Może jest to kwestia tego, że to dopiero pierwsza część? Może tak miało być? Sama nie wiem. Na pewno nie nazwałbym produkcji świetnym kinem rozrywkowym, nie będę pewnie do niej wracać (co w przypadku wielu filmów zdarza mi się częściej niż powinno). Czy kupię bilet na kolejną część? No jasne. Nie przegapię Dylana na wielkim ekranie.
Dylan dziękuje za uwagę 😉
P.S. Przy okazji chciałabym tylko zaznaczyć, że wcale nie uważam, że wszyscy powinni biegać. Ba, nie uważam również, że wszyscy powinni uprawiać sporty. Nie, to nie. Po prostu boję się trochę, że przyjdzie mi żyć w świecie dotkniętym kataklizmem i nie wydostanę się z labiryntu. Albo, że wpadnie po mnie Doctor a ja nie zdążę do TARDIS, zanim zamkną się jej drzwi. Albo, że nie nadążę nawet za Gandalfem, kiedy zaproponuje mi kolonie z krasnoludami. Takie tam moje bardzo racjonalne lęki.