Jussi Adler-Olsen: “Kobieta w klatce” czyli zryj sobie mózg w listopadzie

Z uporem maniaka szukam pozytywnych myśli w szaro-burym listopadzie. Pozytywna myśl na dziś jest taka, że pełnoetatowym, odnoszącym sukcesy pisarzem można zostać w każdym wieku. Jussi Adler-Olsen, choć pisał wcześniej, został nim w wieku 57 lat po opublikowaniu Kobiety w klatce – pierwszego tomu cyku o Departamencie Q, policyjnej jednostce zajmującej się rozwiązywaniem spraw z dawno zapomnianych zakurzonych akt. Adler-Olsen nie doczekał się jeszcze polskiej strony w Wikipedii, a wydaje się być człowiekiem, którego ciągnie do próbowania różnych rzeczy w życiu. Jako syn psychiatry, praktycznie wychowywał się w szpitalach psychiatrycznych. Matko, szpital psychiatryczny w latach 50-tych – to musiało mu wpłynąć na mózg. Studiował i medycynę, i nauki polityczne, i kinematografię. W ramach życia zawodowego pisał, wydawał, komponował muzykę, zajmował się komiksami, prowadził biznes, a w ramach hobby odnawiał stare domy. Cierpi chyba na przypadłość, która i mnie dotyka, a którą roboczo określam ADHD życiowym, czyli działaniem we wszystkich kierunkach naraz. Ok, może nie zawsze przynosi to pożądane rezultaty, bo można zostać przysypanym lawiną rozpoczętych spraw, które wymagają zakończenia. Ale, jak widać, czasem udaje się osiągnąć cel, chodząc pokręconymi drogami. Spróbuję się tego trzymać.

AdlerOlsenkobietawklatce20110520315x480
Jest rok 2007 i szefem nowo powołanego Departamentu Q zostaje Carl Mørck, trochę przypadkiem, bo powrocie z urlopu zdrowotnego po nieudanej akcji policyjnej, w której zginął jeden z jego kolegów, a drugi leży sparaliżowany w szpitalu, nie bardzo wiadomo, co z detektywem Mørckiem zrobić. Carl, który zmaga się z cieniami przeszłości i nie bardzo ma ochotę zostać gliną wszech czasów, dostaje wolną rękę, co do tego, czym ma się zajmować w piwnicy, którą przeznaczoną na siedzibę jego jednostki. Nierozwiązanych od lat zagadek jest przecież tak dużo. A jedną z nich jest sprawa młodej, atrakcyjnej i cieszącej się sympatią zarówno mediów jaki i społeczeństwa parlamentarzystki, Merete Lynggaard, która w 2002 roku po prostu zaginęła bez śladu w trakcie podróży promem ze swoim młodszym, niepełnosprawnym bratem, Uffem. Morderstwo? Porwanie? Samobójstwo? Nieszczęśliwy wypadek? Tropy się urwały, a śledztwo zamknięto.

Nie zdradzę tu żadnej tajemnicy, mówiąc, że Merete Lynggaard żyje, choć trudno powiedzieć, że ma się dobrze. Od początku wiemy, że młoda kobieta jest gdzieś uwięziona, zamknięta w klatce, a raczej komorze barycznej, a niewidzialny wróg okrutnie bawi się jej kosztem. Będziemy stopniowo odkrywać tajemnice jej klatki i śledzić próby przeciwstawienia się niewidzialnemu oprawcy. Będziemy też dowiadywać się więcej o jej głębokiej relacji z bratem, życiu osobistym, w którym mało jest miejsca na kogoś innego niż Uffe, i wpływie wypadku samochodowego, które rodzeństwo przeżyło w dzieciństwie na ich życie. W końcu, odgadniemy kto jest oprawcą, zrozumiemy jego motywy, i choć prawdopodobnie nastąpi to wcześniej niż życzył sobie Adler-Olsen, nadal będziemy z niecierpliwością przewracać kartki, by dowiedzieć się, czy policjantom uda się wygrać z czasem.

Sam Carl Mørck nie wyróżnia się specjalnie. Żaden z niego alkoholik, czy socjopata. Owszem jest dość introwertyczny i gburowaty, średnio dogaduje się z ludźmi, po odejściu żony do młodszego kochanka opiekuje się jej nastoletnim synem. Krótko mówiąc, ma problemy takie jak wszyscy – codzienne, błahe, szare. Bardziej zapada w pamięć jego pomocnik Assad, który w departamencie pojawił się właściwie nie wiadomo skąd. Uchodźca z Syrii, o bliżej nieznanej przeszłości wnosi do ponurej piwnicy Mørcka nie tylko zapachy orientalnej kuchni, lecz również doskonały zmysł obserwacji, intuicję, przenikliwość i trochę humoru. Dostajemy wprawdzie tylko okruchy dotyczące jego przeszłości, ale widzimy, że jego umiejętności walki wręcz, znajomość natury ludzkiej, i błyskotliwa inteligencja, czynią go kimś więcej, niż prostym chłopakiem z Syrii. Kim był we wcześniejszym życiu? Z niecierpliwością czekam na rozwój tej postaci.

Najmroczniejszą stroną Kobiety w klatce są sceny, opisujące codzienność Merete w jej klatce, klaustrofobicznej, zamkniętej przestrzeni komory barycznej, w której dzień i noc zlewają się w jedno, a pory roku przestają istnieć. Drapanie gołymi palcami ścian nie przynosi żadnych rezultatów, krzyk też nie. Brak światła, albo światło przez cały czas. Rocznice uwięzienia celebrowane w perwersyjny sposób poprzez stopniowe obniżanie ciśnienia. Jak długo można tak żyć i nie oszaleć? Jak odzyskać szczątkową chociaż kontrolę nad swoim życiem? Jak przetrwać? Jak zakończyć ten absurdalny koszmar, gdy nie chce się już dalej trwać? Nie ukrywam, że sytuacja Merete to urzeczywistnienie moich najgłębszych lęków i makabrycznych snów. Osobę, która przez trzy lata życia w akademiku zasuwała na 10 piętro schodami bo winda się zacinała, i która ma problemy z zaśnięciem w pomieszczeniu, w którym są zamknięte drzwi, czytanie o takim zamknięciu fizycznie boli. Ryje mózg. Przyprawia o masochistyczny dreszcz. I choć, na podstawie książki powstał również film, daruję go sobie. Wystarczy.

Przeczytałam też Zabójców bażantów, czyli drugi tom cyklu. Mocna rzecz ale aż tak mózgu nie ryje. Przynajmniej mojego. Chcecie, żebym o tej książce oddzielnie pisała, czy wystarczy Wam polecenie cyklu w ciemno? 😉