O Flawii, której święty nie powstrzyma, czyli Alan Bradley po raz piąty.

Mam taki problem, że zaczęłam bardzo intensywnie odkładać pisanie kolejnych notek w czasie. Efekt jest taki, że niektórzy nigdy nie dowiedzą się, co sądzę o pewnych filmach czy książkach. No cóż, takie życie. Są jednak opowieści, które sprawiają, że nic, nawet paskudny listopad (zgadza się, to co jest za oknem, to według mnie listopad właśnie) nie powstrzyma mnie przed podzieleniem się wrażeniami o nich. Oczywiście, do tych opowieści należy cykl o Flawii de Luce. Grendella wygrała „Gdzie się cis nad grobem schyla” u Agnes i w swej dobroci przyznała mi pierwszeństwo w czytaniu. Gracias, dziewczyny.

Zacznijmy od tego, że na co jak na co, ale na brak emocji w Bishop’s Lacey mieszkańcy raczej narzekać nie mogą. Tym razem wynikają one głównie z decyzji o otwarciu grobu św. Tankreda, patrona miejscowej parafii. Wiadomo oczywiście, że Flawia nie może przegapić takiej okazji i musi wściubić nosek wszędzie, z rzeczonym grobem włącznie. Tak przy okazji, trupem pada miejscowy organista. No i już wiadomo, że ani groźbą, ani prośbą nie uda się odciągnąć panny de Luce od całej sprawy. Zwłaszcza, że dziewczynka na każdym kroku odkrywa coraz mroczniejsze sekrety i tajemnice, których ujawnienie nie wszystkim, naturalnie, jest na rękę.

W rodzinie de Luce’ów zachodzą pewne zmiany. Siostry dorastają, nie maltretują już najmłodszej latorośli, ba, potrafią wyrazić wobec niej podziw. Na krótką chwilę zanika angielski chłód w relacjach dziewczynki z ojcem, odbywają nawet szczerą rozmowę na temat matki. Może rodzina zbliża się do siebie, bo widmo klęski finansowej i utraty Buckshaw staje się coraz bardziej realne?

Flawia, mimo że staje się nieco bardziej dojrzała (w końcu zbliżają się jej dwunaste urodziny, a to już poważny wiek), na szczęście dalej jest wszędobylska, nad wyraz pewna siebie, lekko przemądrzała. I chwała jej za to, bo to głównie te cechy są źródłem mojej nieustającej miłości do dziewczynki. Podziwiam jej odwagę i cenię to, że nie zawsze myśli o konsekwencjach swoich działań. Fakt, może nie zawsze jest to miłe dla otoczenia, ale mnie akurat bardzo cieszy (no to teraz już nie jestem pewna, czy ze mnie dobry człowiek). Nigdy w życiu nie zdecydowałabym się na nocne spacery po cmentarzu czy szwendanie się po kościele albo mrocznej posiadłości, kiedy w okolicy kręcą się mordercy. Uwielbiam w niej to, że tak naprawdę, jest pełna współczucia i wrażliwości. Jasne, żonę pastora niechcący może przyprawić o zawał, ale nikomu świadomie nie robi krzywdy. Z uczuciem i delikatnością podchodzi do wspomnianego pastora, kiedy poznaje jego tragiczną historię. Kocha Doggera, ale rozumie, że musi pozostawić mu sporo przestrzeni i nie może drążyć pewnych kwestii. Dobra dziewucha, po prostu dobra.

Pamiętam, że przy poprzednim tomie trochę marudziłam. Ten, moim zdaniem, jest równiejszy i przyznam, że nie wiem, czy nie podobał mi się równie mocno jak „Zatrute ciasteczko”, no ale przy pierwszej części dochodził też pewien element zaskoczenia, że książka „dla dzieci” może mnie tak wciągnąć. Mam wrażenie, że Bradley wrócił do doskonałego poziomu. O ile go nie przeskoczył.

Na koniec jeszcze takie jedno małe pytanie do autora:

Panie Bradley. Coś Pan narobił tym ostatnim zdaniem? Jak ja mam teraz żyć i czekać na kolejny tom?

Dziękuję za uwagę.