“Gilmore Girls”, czyli o ukochanym serialu Milvanny.

Od czasu, kiedy poleciłam mojej przyjaciółce, Monice, jeden z moich ulubionych seriali, czyli Gilmore Girls, dość często dostaję od niej delikatne sugestie, że powinnam napisać coś o tej produkcji. Zaczęłam zastanawiać się, do której z moich prywatnych serialowych kategorii mogłabym go przyporządkować? Owszem, oglądanie go może poprawić nastrój w jesienne lub przedwiosenne wieczory. Może też bawić, wzruszać i być źródłem cichego radosnego przyklaskiwania każdemu popkulturowemu nawiązaniu. Po chwili namysłu muszę stwierdzić, że Gilmore Girls, stworzony przez Amy Sherman-Palladino, to po prostu mój Najbardziej Ulubiony Serial Jaki Powstał.

gilmore

 Poznajcie Lorelai i Rory Gilmore.

Pewnie nie jest to najlepsza produkcja jaką dane mi było w życiu zobaczyć, ale to przecież nie zawsze jest wyznacznikiem uczucia, jakim dzieli się np. książkę czy film. Tak samo jest w przypadku serialu. Pamiętam, że po raz pierwszy trafiłam na Kochane kłopoty (tak, tak brzmi polski tytuł) mniej więcej pod koniec gimnazjum, w jakiś długi weekend. Obejrzałam odcinek zupełnie wyrwany z kontekstu, ale wiedziałam, że regularnie będę zasiadać przed telewizorem i przenosić się do uroczego i dziwnego miasteczka Stars Hollow. Głównymi bohaterkami są Lorelai Gilmore (Lauren Graham) i jej córka, Rory (Alexis Bledel). Pochodząca z bardzo zamożnego domu Lorelai, nie była w stanie żyć pod ciągłą kontrolą swoich rodziców i, któregoś dnia, razem z córeczką, którą urodziła jako nastolatka, po prostu się wyprowadziła. Dziewczyny poznajemy, kiedy Rory ma szesnaście lat i właśnie otrzymuje wiadomość, że została przyjęta do prestiżowej szkoły średniej, Chilton. Niestety, okazuje się, że Lorelai, która teraz prowadzi hotel Independence Inn, nie jest jednak w stanie opłacić czesnego. Za wszelka cenę chce pomóc córce w spełnieniu jej marzeń, dlatego postanawia poprosić o pomoc swoich rodziców, co wiązać się będzie z ich ingerencją w jej decyzje oraz z piątkowymi obowiązkowymi obiadami, do których będą zasiadać jako rodzina.

Idealny rodzinny obiadek.

To, co najbardziej urzeka w serialu to związek Lorelai i Rory. Łączy je coś więcej niż bardzo dobra i godna pozazdroszczenia relacja matki z córką. Dziewczyny są też najlepszymi przyjaciółkami. Bardzo wiele je łączy. Lubią podobną muzykę (widać to już w pierwszym odcinku, kiedy po kłótni każda z nich włącza piosenkę Still Macy Grey), oglądają mnóstwo filmów, odżywiają się głównie pizzą i hamburgerami, wypijają hektolitry kawy. Są przy tym bardzo dowcipne i inteligentne, sypią cytatami z filmów na zawołanie, dużo czytają (ok, głównie Rory, która książki trzyma nawet pod łóżkiem i w szufladach na skarpetki). Na szczęście sporo też je różni, co pozwala im doskonale się uzupełniać. Razem stworzyły sobie ciepły, pełen radości i zaufania dom, w którym, w zasadzie, nie ma planów nie do zrealizowania i marzeń nie do spełnienia. A obie panny Gilmore marzą odważnie: starsza o założeniu własnego małego hoteliku, młodsza o studiach na Harvardzie.

Marzenia ważna rzecz.

Serial to nie tylko Lorelai i Rory. Otacza je mnóstwo niezwykłych postaci i, muszę przyznać, że nawet jeżeli są irytujące, to trudno ich nie lubić (no, może poza Loganem, chłopakiem Rory, którego szczerze nie znoszę). Przede wszystkim muszę wspomnieć o Emily i Richardzie Gilmore, rodzicach i dziadkach, granych przez Emily Bishop i Edwarda Herrmanna. Ludzie z wyższych sfer, przestrzegający konwenansów i społecznych zasad, bardzo poprawni. Nie potrafili, co prawda, stworzyć z córką jakiejś niezwykłej relacji, ale na pewno bardzo mocno ją kochają, a swojej wnuczce byliby gotowi oddać wszystko. Nie można zapomnieć o Luke’u (Scott Patterson), właścicielu knajpki, który z racji niekończących się zasobów kawy, jest chyba najważniejsza osobą w życiu dziewczyn. Dodam też, że od pierwszej sceny, w której zobaczyłam Luke’a i Lorelai, trzymałam kciuki za to, żeby pod koniec serialu można było o nich powiedzieć: „I żyli długo i szczęśliwie”. Wymieniać ciekawych bohaterów można bez końca: Sookie (doskonała Melissa McCarthy), roztargniona przyjaciółka Lorelai i doskonała szefowa; Lane, wychowana w koreańskiej bardzo konserwatywnej i religijnej rodzinie przyjaciółka Rory, która pod podłogą trzyma potajemnie kupowane płyty i marzy o karierze muzycznej; Kirk, człowiek od wszystkiego; Patty, była gwiazda, obecnie instruktorka baletu, wielka fanka męskiej urody; niziutka Babette i jej bardzo wysoki mąż Morey, zakochani w kotach i ogrodowych krasnalach. Wymieniać naprawdę można bez końca. Wszyscy bohaterowie, nawet ci epizodyczni, są, moim zdaniem bardzo dobrze skonstruowani i wnoszą do serialu coś ciekawego.

Witamy w Stars Hollow.

Obecnie jestem w trakcie powtórki trzeciego, chyba mojego ulubionego sezonu. Patrzę sobie na to dziwaczne miasteczko, w którym z okazji końca wakacji urządza się dwudniowy festiwal, w którym organizowane są dobowe maratony tańca, w którym, przy odrobinie nieuwagi, można zostać zaatakowanym przez łabędzia, i cieszę się, że czasami mogę się przenieść do tego zupełnie nierzeczywistego świata. Tak, serial nie jest idealny, bywa nierówny, momentami człowiek zaczyna zgrzytać zębami. Jednak jestem w stanie przymknąć na to wszystko oko, bo, jeśli tyko spojrzę na niego całościowo, dostaję rzecz bardzo dobrą. A Gilmore Girls daje mi po prostu taką malutką namiastkę domu.

 

PS: Trzymanie kciuków przyniosło efekty 🙂 Tomasz Raczek uznał, że razem z KULTURĄ W PŁOT i Użyj Wyobraźni zasługujemy na Galę Blog Roku! Jesteśmy w kolejnym etapie. Dziękujemy za wsparcie! A teraz lecimy szukać szpilek i sukienek.