“Antipolis” Tomasza Fijałkowskiego, czyli o końcu świata, którego nie było

Nie czuję szczególnego pociągu do historii alternatywnych, nie bardzo kręci mnie również wyobrażanie sobie co by było, gdyby Polska wygrała pierwszą wojną światową i stała się mocarstwem, przed którym uginają karki i Niemcy, i Rosjanie, i cała reszta świata. Gdyby więc do tego ograniczył się Tomasz Fijałkowski w debiutanckim Antipolis, byłabym mocno poirytowana. Tymczasem, autor wprawdzie zaprasza nas do odwiedzenia międzywojennego Antipolis, nowego miasta na mapie polskiej fantastyki (jak pisze na okładce wydawnictwo Czwarta Strona), tętniącej życiem stolicy świetnie prosperującej Korony (tak się tu nazywa alternatywna Polska), ale nie po to, by jej potęgę wychwalać, a po to, by ukazać ją w obliczu katastrofy. Bo widzicie, zbliża się Zenit, czyli moment, w którym do międzywojennego świata miasta wedrze się Inna Rzeczywistość. Czym to grozi? Do końca nie wiadomo, ale brzmi bardzo groźnie. Kto się może przeciwstawić? Udać się to może tylko nielicznym jednostkom, dysponującym ponadnaturalnymi zdolnościami, a i to nie wiadomo. Czy ktoś w ogóle wie, co i dlaczego się dzieje? Ano, istnieje pewna tajemnicza Struktura, czyli coś w rodzaju służb specjalnych od zjawisk nadprzyrodzonych, która co nieco wie, ale czy wszystko?

antipolisakcept3337x5355

Brzmi to na tyle interesująco, by przezwyciężyć pewną wrodzoną nabytą nieufność do alternatywnych historii dotyczących naszego kraju i po książkę sięgnąć. Tomasz Fijałkowski wrzuca do swojej debiutanckiej powieści bardzo, bardzo dużo wątków. Narracja rozpoczyna się spokojnie, leniwie wręcz, gdy do stolicy przybywa niespełniony nauczyciel akademicki, również Tomasz nota bene, chwilowo bezrobotny, który otrzymuje propozycję udzielania korepetycji pewnej niezbyt zdolnej pannicy. Pannica okazuje się być kimś zupełnie innym niż się wydaje, przysparzając przy okazji mnóstwa kłopotów. Zbliża się przecież apokalipsa, której towarzyszy coraz więcej paranormalnych zjawisk: krwawa jatka zgotowana nastoletnim wyznawczyniom kultu Kybele, nekromanckie praktyki, które kończą się inaczej niż nekromanta przewidział, cudowne ozdrowienia za sprawą bardzo interesującego stygmatyka, podróże w czasie innego bohatera, tajemniczy Obcy – wszystko to nasila się wraz ze zbliżającym się Zenitem.

Dramatycznych wydarzeń, również tych „zwyczajnych,” takich jak morderstwa, spektakularne aresztowania, czy afery polityczne, jest zresztą o wiele więcej. Równie dużo jest bohaterów, bo to właśnie z urywków rzeczywistości widzianej ich oczami, budujemy sobie obraz całości. Ciekawe? Ano, ciekawe. Jest jednak pewien problem. A mianowicie, niektóre postaci, nawet te zapowiadające się więcej niż interesująco (Różo, szalona dziewczyno, której powinni odebrać prawo jazdy, co się z Tobą stało???), po prostu znikają. A wraz z nimi ich wątki. Efekt jest tego taki, że akcja się rozkręca i rozkręca, czytelnik zaczyna czekać na jakąś totalną wojnę, albo inne wielkie bum, a tu… nic:

W powietrzu czuć było napięcie. Nie spodziewałem się niczego dobrego, chociaż jak dotąd wszystkie moje obawy dotyczące przyszłości, bliższej lub dalszej, za każdym razem rozwiewała nijaka teraźniejszość. Wejdziemy do autobusów, wywiozą nas do najbliższego miasteczka, w którym zorganizowano punkt ewakuacyjny, a potem wszystko się skończy. (…) Światy się walą, a życie trwa dalej. „Nijakie i takie samo dla wszystkich” – pomyślałem, wychodząc na plac przed pałacem. (str. 350)

Po co to cytuję? Bo takie właśnie, niestety wydało mi się zakończenie. Nijakie i takie samo dla wszystkich. Szkoda mi tych zagubionych postaci i niepoodmykanych wątków. Przyznaję autorowi, że świetnie porusza się w różnych konwencjach literackich, że naprawdę ciekawie przeplata pierwszo- i trzeciosobową narrację, że język powieści sprawiał mi autentyczną przyjemność. ALE. Czy naprawdę warto było to wszystko angażować w opowieść o apokalipsie, która po prostu nie nastąpiła? Owszem, można teraz napisać kolejną książkę, dopowiadając, co się przytrafiło zagubionym bohaterom, albo prezentując jeszcze inne punkty widzenia, i wierzę, że pod względem technicznym autor temu zadaniu podoła. Rozumiem, że planowana była kontynuacja. Tylko, że można było poodmykać wątki fabularne i dać czytelnikowi spektakularny cliffhanger. Wtedy byłabym pewnie zachwycona.