O Ewie Chodakowskiej, Katarzynie Bondzie i jej “Florystce” słów kilka.

O Katarzynie Bondzie słychać ostatnio sporo. Tak dużo, że skojarzyła mi się z Chodakowską i nie, to wcale nie jest skojarzenie negatywne, bo z Chodakowską ćwiczyć czasem lubię. Obie panie zdobyły swój kawałek rynku brawurowym szturmem, obie wypadają świetnie PR-owo, obie nie krygują się i potrafią cieszyć sukcesem, zamiast go kokieteryjnie pomniejszać. I to mi się w nich podoba. Obie bywają również krytykowane. Chodakowska nie wymyśliła ponoć nic nowego i nie zna się na tym co robi. Bonda nie aspiruje do prestiżowych nagród i decyduje się na sprzedawanie swoich książek w Biedronce, docierając do szerszej rzeszy czytelników. Na dodatek, wcale się nie wstydzi, że są to czytelnicy mniej wyrobieni literacko. Chodakowskiej udało się wprowadzić modę na masowe treningi na stadionach, Bondzie dotrzeć do czytelniczek Gali. Królowa fitness i królowa kryminału. Trochę na wyrost? Być może dla specjalistów, dla przeciętnej Polki ich korony mienią się wszystkimi odcieniami złota. Z Chodakowską ćwiczą babki, które nigdy do ćwiczeń się zabrać nie mogły, a Bondę czytają ludzie, których rzadko można zobaczyć z książką. Można się podśmiewać, można zazdrościć, można podziwiać – zdecydujcie sami.

florystka

Akcja Florystki dzieje się w Białymstoku, moim rodzinnym mieście. I to był kluczowy argument, przez który sięgnęłam po powieść o losach policyjnego profilera Huberta Meyera, a nie popularniejszej chyba Saszy Załuskiej. Białystok nieczęsto gości na kartach powieści, musiałam się przekonać jak wypada. Dość przekonująco. Fajnie czyta się książkę, w której występują dobrze znane miejsca. Blokowisko, na którym popełniono morderstwo, to wypisz wymaluj osiedle Dziesięciny, gdzie w zęby do dziś zarobić łatwo. Drewniane Bojary to raczej Bojary sprzed dobrych paru lat, bo niewiele już tej architektury niestety zostało. Raz po raz wybucha tam jakiś „pożar” i w miejscu starych domów pojawiają się eleganckie bloczki – lokalizacja atrakcyjna, właściwie centrum, nic dziwnego, że ogień szaleje. Nawet Galeria Alfa – centrum handlowe, które w przeciwieństwie do wielu innych nie straszy, tylko wykorzystuje dziewiętnastowieczną industrialną architekturę, się pojawia. I szkoła muzyczna, i las Pietrasze, i park w centrum miasta. Tak więc czytając, możecie sobie Białystok wyobrazić dość dokładnie. Podobało mi się to, choć ludzi, którzy nie znają mego rodzinnego miasta, mogą te opisy nużyć. A, i jeszcze jedno. To nie jest tak, że my się tu wszyscy znamy, i każdy wie o każdym wszystko. Białystok jest trochę większym miastem jednak, choć nie metropolią.

Właściwie jest to powieść zamykająca pewien cykl, można ją jednak spokojnie czytać, nie znając wcześniejszych losów Meyera. Dowiadujemy się, że popełnił jakiś fatalny dla swojej kariery błąd, że zaszył się w chatce na Suwalszczyźnie i udaje, że nie istnieje. Z marazmu wyrywa go białostocki kumpel z policji, proponując pomoc przy poszukiwaniu zaginionej dziewięcioletniej Zosi. Od Zosi wszystko się zaczyna – o zaniedbanie, a później i morderstwo, początkowo podejrzani są i matka i ojciec dziewczynki. Dziwny to związek, jeszcze dziwniejsza, zatruta i zakłamana atmosfera panuje w rodzinie, w której pierwsze skrzypce gra ultrakatolicka teściowa. Na wyjaśnienie skąd się ta duszna atmosfera wzięła przyjdzie nam poczekać. Ale główne tropy prowadzą gdzie indziej. Policja zaczyna łączyć zaginięcie dziewczynki z popełnionym przed laty zabójstwem jedenastoletniego Amadeusza. Amadeusz był synem cenionej w mieście florystyki, która po jego śmierci nigdy nie doszła do siebie, choć niewielu ludzi wie, że „spotyka się” ze swym zamordowanym synem w tajemniczym ogrodzie. Tak tropy prowadzą właśnie do niej, bo to właśnie ona widziała dziewczynkę po raz ostatni. A na dodatek we florystyce kocha się miłością dość beznadziejną jeden z wysoko postawionych policjantów, co bynajmniej nie ułatwi śledztwa.

Nie, nie streszczam Wam dokładnie fabuły, to tylko zarys głównych wątków, do których dochodzi o wiele więcej. Sprawy z przeszłości mieszają się z bieżącymi, bohaterowie i bohaterki uwikłani są w przedziwne i toksyczne relacje. Na tle wydarzeń kryminalnych, autorka pokazuje, jak wpływają na nas niezałatwione sprawy z przeszłości, jak niszczą ukrywane głęboko tajemnice. Szowinistyczni często faceci schodzą właściwie na drugi plan, ważniejsze są tu kobiety – ich traumy, ich wrażliwość, ich słabość i siła. I za postaci kobiece, skomplikowane (może momentami aż za bardzo), ma u mnie Bonda duży naprawdę plus.

Czyta się tę powieść bardzo szybko, bo Katarzyna Bonda pióro ma lekkie i prowadzi czytelnika przez meandry fabuły z łatwością, ale mam wrażenie, że jednak jest tych motywów pobocznych za dużo i że skutkuje to po prostu przegadaniem. Pomysłami, które zamiast tłem mogłyby stać się pełnoprawnymi wątkami, można by z powodzeniem obdarzyć kilka kolejnych powieści. Tu odczuwałam po prostu nadmiar. Nie odmawiam Katarzynie Bondzie świetnego zmysłu obserwacji, widzi rzeczywiście dużo i potrafi o tym przekonująco pisać. I jeśli nauczy się poskramiać nieco tę łatwość pisania, rezygnować z dobrych pomysłów na rzecz tylko i wyłącznie najlepszych, bezlitośnie selekcjonować wątki – to będzie dla mnie prawdziwą królową kryminału, stawiającą na piedestale postaci kobiece. Szczerze życzę jej, aby pamiętała, że często mniej znaczy więcej. 400 stron zamiast 600 zrobiłoby kolosalną różnicę.