O Flawii i cieniach przeszłości, czyli Alan Bradley po raz szósty.

Gdyby ktoś się zastanawiał, czy Grendella wyrzuciła mnie z bloga i rodziny, bo w dalszym ciągu nie przeczytałam Wegnera, to spieszę donieść, że Grendella to człowiek o sercu wrażliwym i pełnym zrozumienia, więc moja pozycja jest niezagrożona. Chyba po prostu z powodu natłoku różnych wydarzeń dookoła musiałam zrobić sobie małą przerwę. Pewnie już nie napiszę o książkach, które przeczytałam w czasie mojej blogowej hibernacji. Jest jednak szansa, że do niektórych z nich wrócę i wtedy coś naskrobię. Bo to dobre powieści.

obelisk

Bodźcem do powrotu okazał się nie kto inny a Flawia de Luce we własnej osobie. Trzymając w reku „Obelisk kładzie się cieniem” Alana Bradleya, pomyślałam sobie jak bardzo cudowne jest to, że kolejne części cyklu trafiają do mnie w okolicach okropnego listopada (nie znoszę go z założenia i niech nikt nie próbuje mnie przekonać, że ten miesiąc ma jakiekolwiek plusy, ok?). Dlaczego? Bo przecież Flawia zawsze poprawia humor, kochana dziewczyna.

Mam mały problem z pisaniem o tej części bez zdradzania kluczowych szczegółów, więc na wszelki wypadek ostrzegam, że dalej mogą pojawić się spoilery.

Zakończenie poprzedniego tomu u wielu czytelników wywołało pełne emocji okrzyki. No bo jak można było na tyle czasu zostawić nas z informacją, że odnaleziono Hariett? No jak? Hariett rzeczywiście wraca do domu, lecz wśród rodziny nie panuje raczej atmosfera radosnego oczekiwania czy ulgi. Na pewno jest odświętnie, oficjalnie, ba, pojawia się nawet Winston Churchill. Podczas powitania, ginie jakiś mężczyzna. Wpada pod ruszający pociąg chwilę po wyszeptaniu Flawii tajemniczych słów. Przypadek? Myślę, że można bezpiecznie założyć, że w otoczeniu panny de Luce śmierć w wyniku nieszczęśliwego wypadku zdarza się niezwykle rzadko.

Śmierć nieznajomego, która początkowo wydaje się morderstwem, którego sprawcę będzie chciała odnaleźć młoda chemiczka, jest chyba najsłabszym, a może raczej najsłabiej rozwiniętym, motywem w powieści. Początkowo wydaje się, że Flawia o nim zupełnie zapomina, nie skupia się na nim. Wątek okazuje się tylko fragmentem większej całości, który pomaga dziewczynie połączyć ze sobą różne fakty, domysły i skojarzenia. Ma ona bowiem do rozwiązania dużo ważniejszą dla niej zagadkę związana z przeszłością matki.

W zasadzie całe życie Hariett jest zagadką a uzyskiwanie danych, szczegółów dotyczących jej samej i jej otoczenia nie należy do najprostszych czynności. Ojciec rodziny, Hawiland, jak na de Luce’a przystało, nie słynie z chęci do okazywania uczuć czy wracania do minionych zdarzeń. Siostry w niczym nie przypominają mojej Grendelli, chowają urazy, również te wymyślone. Tak na marginesie, szczerze mówiąc, bardzo współczuję Ofelii i Dafne. To prawda, Flawia latami żyła wyobrażeniami o matce. One jednak ją poznały, spędzały z nią czas. Potem zniknęła na długo a wszyscy dookoła, z Hawilandem na czele, podkreślali podobieństwo, nie tylko fizyczne, najmłodszej z de Luce’ów do Hariett. Przyznaję, sytuacja do najłatwiejszych nie należy.

Sekrety atakują z każdej strony. Kim są ciotki Lena i Felicity? Kto jest Gajowym? Dlaczego wszyscy mówią o kanapkach z bażantem? Czym jest remiza? Ach, jak wiele tajemnic. Może w „Obelisku…” wątek kryminalny nie jest najlepszy. Ale czy to właśnie szukanie zabójców zachwycało mnie u Bradleya do tej pory najbardziej? Otóż nie. Zachwycała Flawia i nic nie wskazuje na to, że ma się to zmienić. Chociaż nieco dorośleje, czego przecież nie da się uniknąć, pozostaje tą uroczą*, zabawną i piekielnie inteligentną mistrzynią chemii. Krótko mówiąc, Flawia to Flawia i nie potrafię jej nie uwielbiać.

 

*Urokliwość Flawii tkwi w jej przebiegłości, złośliwości i braku poszanowania dla jakichkolwiek zasad, ma się rozumieć.