Ile człowieka w serwitorze, czyli o “Zabójczej sprawiedliwości” Ann Leckie

Mam taka kategorię książek, o których z różnych powodów nigdy nie napiszę. Niektóre z nich są tak słabe, że męczyło mnie już samo ich czytanie i nie wyobrażam sobie poświęcenia im ani jednej minuty więcej. Wolę już trwonić moje życie na oglądanie curlingu. Inne, z kolei, zrobiły na mnie tak duże wrażenie, że boję się, że nie byłabym w stanie powiedzieć o nich nic bardziej sensownego niż: „Jakie to  było dobre”, czemu musiałoby towarzyszyć również dużo pisku. Dlatego, między innymi, na blogu nigdy nie pojawiła się notka ani o Piaskowej Górze Joanny Bator, ani o kontynuacji tejże, czyli Chmurdalii (przy czym do przeczytania ich zmusiłam prawie wszystkich wokół). Niewiele brakowało a z tego samego powodu nie napisałabym nic o Zabójczej sprawiedliwości Ann Leckie.

Zabojczasprawiedliwosc

Może lepiej by było, gdybym faktycznie sobie to pisanie odpuściła. Jeśli jeszcze nie słyszeliście o Zabójczej sprawiedliwości, to wiedzcie, że to debiutancka powieść Ann Leckie, za którą spadł na nią grad nagród. Zachwycała się nią już między innymi Rusty Angel (choć o pierwszej części cyklu głównie na Facebooku) czy Ninedin, a ja mam poczucie, że niczego wyjątkowo składnego nie jestem w stanie o książce przekazać. Mimo wszystko, zostawię tu parę chaotycznych uwag, bo wydaje mi się, że im więcej o trylogii w Internetach, tym lepiej.

Przenieśmy się więc na chwilę do Imperium Radch, rządzonego przez Anaander Minaai międzyplanetarnego mocarstwa. Największe prawa przysługują w nim oczywiście obywatelom pochodzenia raadchajskiego, zwłaszcza tym z wysoko postawionych rodzin, natomiast brutalnie podbite ludy muszą dostosować się do panujących zasad i religii. W Imperium nie ma miejsca na bunty, ba, nie ma miejsca nawet na samodzielne i odbiegające od normy działania. Wszelkie formy sprzeciwu są niszczone w zarodku. W najłagodniejszym scenariuszu ludzi wysyła się na tak zwaną reedukację, gdzie na nowo podporządkowuje się ich systemowi. Czasami jednak ten krok jest pomijany a jednostki są likwidowane. Zdarza się, że razem z całymi cywilizacjami. Anaander Minaai nie ma większego problemu z kontrolowaniem olbrzymiego terytorium – służą jej wierne statki, ludzie i serwitory, czyli sztuczne inteligencje obleczone w martwe, ludzkie ciała, których nie podejrzewa się o rewolucyjne ciągoty.

Jednym z wyjątków jest Breq. Breq to serwitor należący kiedyś to oddziału Esk Jeden, podlegający porucznik Awn i należący do wyposażenia statku o wdzięcznej nazwie Sprawiedliwość Toren. Serwitory mają jedną, wspólną świadomość łączącą wiele ciał. Leckie, oddając narrację Breq, pozwala nam być świadkami wydarzeń dziejących się równolegle w kilku miejscach i obserwować je z niejednej perspektywy. Możemy więc przyjrzeć się wydarzeniom na Ors, jednej z podbitych planet, które stały się motywem dla późniejszych działań Breq. Konflikty pomiędzy obywatelkami i nie-obywatelkami (używam rodzaju żeńskiego, bo tak właśnie postąpiła tłumaczka, Danuta Górska), niepokój porucznik Awn, która podejrzewa najwyższych u władzy o zdradę – widzimy fragmenty, które Esk Jeden obserwuje, ale raczej ich nie ocenia. Ona, jako całość, ma być podporządkowana rozkazom, nie może wątpić w ich zasadność ani ich podważać. Coś się jednak zmienia. Mam wrażenie, że Esk Jeden dużo więcej widziała, Breq zaś więcej rozumie. Jest jedynym serwitorem jednostki Esk, który pozostał przy życiu po tragicznym zajściu na Ors. Nie tylko wygląda jak człowiek, zachowuje się jak jeden, ale też nabiera coraz więcej ludzkich cech. Nagle musi poradzić sobie z tylko jedną parą oczu, jedną parą uszu, byciem w tylko jednym miejscu w tym samym czasie. Jest ograniczona. Na chłodno, latami planuje zemstę na Anaander Minaai. Nie jestem specjalistką w dziedzinie serwitorów, ale zemsta wydaje mi się elementem istnienia, który raczej kojarzy mi się z człowiekiem a nie SI. Chce osiągnąć jeden, bardzo ludzki cel – musi zemścić się na Anaander Minaai.

Doskonale zarysowane są relacje pomiędzy Breq a innymi postaciami. Od razu orientujemy się, że Awn nie jest dla niej tylko dowódcą. Serwitor lubi swoją porucznik, jest wobec niej lojalna, może nawet ją kocha. Wiemy, że jest to możliwe. W pewnym momencie powieści pada zdanie o tym, że jednostki mogą darzyć swoich przełożonych mniej lub bardziej ciepłymi uczuciami, co jednocześnie nie powinno im przeszkadzać w wykonywaniu poleceń i zadań. Bardzo interesujące są też stosunki pomiędzy serwitorem a Anaander Minaai, pełne niedomówień i nieufności z obu stron. A skoro już przy Minaai jesteśmy, warto wspomnieć, że to człowiek żyjący w konflikcie ze sobą i toczący ze sobą walkę. Dosłownie, fizycznie. Anaander również żyje w wielu ciałach naraz. Co się stanie w sytuacji, kiedy pomiędzy różnymi częściami jednego organizmu zniknie zaufanie, pojawi się zdrada?

Ten wpis nie był trudny do napisania tylko przez fakt, że powieść jest niezwykle dobra. Trudnością okazało się nawet dobranie odpowiednich form przy opisywaniu jakiejś postaci. O ile się nie mylę, w całej historii możemy mieć stuprocentowa pewność co do płci tylko jednej postaci, Seivarden, której Breq ratuje życia i z którą w końcu zaczyna ją łączyć jakiś rodzaj przyjaźni. Leckie całkowicie pomija kwestię płci. Breq jako serwitor nie jest w stanie określić, kto jest kobietą a kto mężczyzną. Gubi się, myli a to wszystko sprawia, że dla czytelnika staje się to sprawą mało znaczącą. Stajemy się trochę jak Esk, która żyje w obcej dla siebie kulturze, z którą niewiele ją łączy.

Zabójcza sprawiedliwość to powieść świetnie skonstruowana. Świat nie jest przerysowany, zasypany niesamowitymi gadżetami. Bardzo ważne są postacie, powiązania między nimi, podzielone klasami społeczeństwo. Do tego dochodzi nakręcająca wydarzenia zemsta, motyw znany od zawsze. Leckie pisze w sposób, który nie ułatwia oderwania się od lektury. Autorka zasłużyła, według mnie, na wszystkie Nebule i Hugo, które otrzymała. A jeżeli nie wierzycie mi, lećcie do wspomnianych na początku przeze mnie blogerek. A najlepiej lećcie po książkę i przekonajcie się sami.