Bose feministki, święty szkielet i antropolog, czyli o “Podmiejskim do Indian”

Niemal dokładnie siedem lat temu siedziałam w poczekalni gabinetu lekarskiego, czekając na swoją kolejkę. W tamtych czasach w torbie miałam ze sobą na ogół książkę i aktualny numer POLITYKI. Tak trafiłam na artykuł, za pomocą którego Piotr Grzegorz Michalik przeniósł mnie do mniej turystycznych części stolicy Meksyku, nad którymi swoja opiekę roztoczyła la Santa Muerte, święty szkielet czuwający nad meksykańskimi katolikami do spółki z Matką Boską z Guadalupe. Traf chciał, że w tym czasie, po pierwsze, panikowałam, bo nie miałam pojęcia, o czym chcę pisać pracę magisterską (miałam wrażenie, że „Chyba raczej o czymś latynoamerykańskim” mogło nie być wystarczająco sprecyzowanym tematem), i, po drugie, chodziłam na wykład monograficzny z ruchów religijnych w Ameryce Łacińskiej. Po przeczytaniu, w ciągu sekundy, wszystko wskoczyło na miejsce: pracę postanowiłam napisać u profesor prowadzącej ten monograf a tematem, choćby się waliło i paliło , będzie Santa Muerte.

Tak zaczęła się moja przygoda z Santa Muerte, w której, na samym początku, pomógł mi zresztą autor artykułu. Posucha była ze źródłami, oj posucha, powiem Wam, a pan Michalik, wtedy jeszcze doktorant, chętnie podzielił się ze mną kilkoma materiałami źródłowymi, do których miał dostęp. Minęło parę lat, zdążyłam zapomnieć o łzach i cierpieniu jakie momentami wywoływała we mnie magisterka i wszelkie przygody z nią związane a teraz, w zasadzie, głównie cieszę się, że szłam w zaparte, nie rzuciłam pracy w kąt i zrobiłam coś ciekawego. Dlatego, kiedy zobaczyłam, że na rynku pojawiły się reportaże z Meksyku, Podmiejskim do Indian, których autorem jest właśnie Piotr Grzegorz Michalik, postanowiłam sprawdzić, czy tym razem też znalazłabym w nich jakąś inspirację.

podmiejskim

Uśmiechałam się już przy pierwszym rozdziale, w którym to można zapoznać się z tak biskim mi fenomenem kultu Santa Muerte. Najciekawsze, oprócz oczywiście szukania źródeł początku kultu, przedstawienia jego sytuacji, tego, jak się rozwija, jest pokazanie ludzi, którzy oddają cześć „świętej”. Niewątpliwie, są wśród nich przestępcy, co tak chętnie podkreśla władza świecka i kościelna. Umówmy się jednak, że cześć oddają jej w olbrzymiej liczbie zwykli obywatele Meksyku. Jak sprzątaczka, która chciała pożyczyć od badacza ostatni numer dedykowanego jej czasopisma. Bo trzeba tez pamiętać, że z tą „wyklętą świętą” wiąże się biznes. W Meksyku wydaje się magazyny z dodatkami, których można użyć później na specjalnie przygotowanym ołtarzu, instruktażowe płyty DVD, medaliony, świece, specjalne płyny czy proszki. Sama jestem posiadaczką zapałek z jej podobizna na pudełeczku. Santa Muerte jest wszędzie. Potrzeba wsparcia w świecie opanowanym przez niespodziewaną śmierć jest raczej silniejsza, niż krytyka ze strony Kościoła, próba nazywania zjawiska „narkosatanizmem”, łączenia go z kartelami czy niszczenie sanktuariów przez wojsko. Santa Muerte nie jest pierwszą koścista świętą. I raczej nigdzie się nie wybiera.

Gdybym mogła wybrać inny temat pracy magisterskiej, inspiracja byłby dla mnie pewnie rozdział „Jak grzyby po deszczu…”. Michalik przygląda się w nim naturalnym środkom halucynogennym, które w Ameryce Środkowej są różnorodne jak podobno nigdzie indziej. Indianie nigdy nie wykorzystywali roślin w celach rekreacyjnych. Ich spożycie podlegało ścisłym rytuałom, miało służyć połączenia się z bóstwem i było prawdziwie religijnym doświadczeniem. Teraz to się zmienia, co łączy się głęboko z rewolucja kulturową lat 60-tych XX wieku, ruchem dzieci kwiatów, a w końcu, rozwojem „turystyki psychodelicznej”. Mam wrażenie, że często, kiedy mówi się o wzniosłym otwieraniu swojej świadomości na metafizyczne doznania (co w Meksyku robią często amerykańscy turyści na weekendowych kursach), zapomina się, że może się to odbywać kosztem ludności lokalnej. Masowe „pielgrzymki” i wycieczki, doprowadzały nieraz do osobistych nieszczęść. Jak w przypadku Marii Sabiny, mazateckiej uzdrowicielki, którą jej społeczność oskarżała o zdradzanie tradycyjnych sekretów uzdrawiania. Pewnie nie do końca pocieszyłby ją fakt, że amerykańskie nastolatki noszą koszulki z jej podobizną.

Z kolei w części „Feministki bez butów” autor skupia się na sytuacji rdzennych mieszkanek Meksyku. To niezwykle ciekawy obraz. Z jednej strony, kobiety często nie mogą, na przykład decydować o wyborze przyszłego męża, częściej są słabiej wykształcone, rzadziej władają hiszpańskim. Z drugiej strony, to one maja większą szansę na „poradzenie sobie” po stracie małżonka (wdowcem opiekuje się na ogół jakakolwiek kuzynka), organizują się, wspólnie walczą o swoje. Razem spotykają się wykształcone Metyski i staruszki z wyżyn, które potrafią komunikować się tylko w swoim dialekcie. Ale wspólnie walczą o swoje prawa, bo dla meksykańskich kobiet nic chyba nie może stanąć na przeszkodzie. Indianki, nie dość, że walczą o prawa do decydowania o sobie, walczą jednocześnie o poszanowanie ich tradycji, powstrzymanie władz przed bezmyślnym jej niszczeniem. Kobiety, chcą po prostu tego, co im się zwyczajnie należy, a Piotr Michalik w swoich reportażach pokazuje też jak do tego doszło.

O Podmiejskim do Indian można by pisać i pisać. Michalik porusza w książce wiele równie ciekawych treści, jak, na przykład, narkobiznes, kult muxe (osób o genetycznej płci męskiej a psychicznej płci żeńskiej), tradycyjnie traktowanych przez Zapoteków jako osoby trzeciej płci, czy Indian i wpływu jaki na ich kultury mają antropologowie i ich badania. Śledzę najmniejsze wzmianki o Meksyku w każdej gazecie, która wpadnie mi w ręce. Chyba trochę w niego wsiąkłam. Czasami zastanawiam się, dlaczego nie wiemy prawie nic o masowym morderstwie dokonanym na meksykańskich studentach dwa lata temu? Dlaczego cały czas mówimy o kartelach narkotykowych jako problemie złych Meksykanów, skoro, jak pisze Michalik, gangi maja się dobrze głównie dzięki handlowi marihuaną, która trafia docelowo do Amerykanów? Marihuaną, nie narkotykami ciężkimi. Dlaczego nie przejmujemy się tym, jaki wpływ ma to na tradycyjne rolnictwo Indian? Dlatego ta książka mnie nie rozczarowała. A ludzi, którzy nie wiedzą o Meksyku wiele, albo nic, na pewno może przekonać do dalszych poszukiwań o tym kraju i jego niezwykle zróżnicowanej ludności o bogatej kulturze.

 

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca.