Pochwała gamera, czyli “Armada” Ernesta Cline’a

Nigdy nie rozumiałam do końca popularnego w wielu środowiskach psioczenia na telewizję, filmy czy gry komputerowe. Że nie rozwijają. Że wręcz otępiają. Że nie są niczym innym tylko marnowaniem czasu. No i, oczywiście, że to dużo gorsze sposoby na relakss niż czytanie książek. Nie mogę się z tym zgodzić, zwłaszcza, że jako mała dziewczynka byłam w rodzinie nazywana „gazetą telewizyjną”. I wiecie co? Nie skończyłam tragicznie jako osoba, która nie wie co się dzieje w świecie i nie potrafi złożyć w miarę składnej wypowiedzi.

Z pewną fascynacją obserwuję za to czasami mojego współlokatora, który chętnie relaksuje się grając w przeróżne gry. Kiedyś robił to w moim pokoju, więc, nie ruszając się z kanapy, mogłam mniej lub bardziej dyskretnie przyglądać się temu jak lata, jeździ, strzela, szuka artefaktów czy testuje kolejne rodzaje broni. I tak pewnie tego nie przeczyta, wiec mogę przyznać, że niezmiennie podziwiałam to, ile czynności jest w stanie wykonać jednocześnie. Teraz  jednak, po przeczytaniu Armady, kolejnej powieści Ernesta Cline’a, jestem również prawie pewna, że w przypadku inwazji kosmitów, B. może niekoniecznie uratuje przed zagładą cały świat, ale przynajmniej dzielnie obroni nasz kawałek Mokotowa.

armadaArmada ma również przepiękną okładkę. Taki bonus.

Cline po złożeniu w Player One hołdu latom osiemdziesiątym i tworom popkultury, które nam przyniosła, postanowił skoncentrować się na grach. Głównym bohaterem jest Zack Lightman, nastolatek u progu dorosłości, który pochłania gry komputerowe i filmy. Nic dziwnego, ma to w genach: zarówno jego matka, jak i ojciec, który był w wieku Zacka, kiedy zginął, uwielbiali grać. Chłopak najwięcej czasu spędza na grze w Armadę, walcząc jako Żelazny Wyżeł z mątwopodobnymi kosmitami rasy Sobrukai, którzy to postanowili podbić Ziemię, zabijając wcześniej wszystkich jej mieszkańców. Sam Zack przyznaje, że nie jest to odkrywczy pomysł i czerpie garściami z wcześniej już powstałych gier, jak np. Battleffront (tak, zgadza się, wiem, co to jest; tak, czasami przekręcam nazwę), czy filmowych klasyków sci-fi. Nie przeszkadza mu to na długie godziny razem z przyjaciółmi, Diehlem i Cruzem, przenosić się do wirtualnego świata.

Chłopak stwierdza pewnego dnia, że chyba przedawkował kosmiczne wojny, bo wydaje mu się, że podczas lekcji widzi przez szkolne okno Glewię – statek typowy dla Sobrukai. Początkowo zrzuca wizję na swoją wybujałą wyobraźnię i niestabilność umysłową. Zaczyna podejrzewać, że powoli traci rozum. Cóż, jaki ojciec taki syn – Zack, otaczający się rzeczami ojca, znajduje w jego notatkach teorie spiskowe, które sugerują, że twórcy gier i filmów od lat przygotowywali ludzkość na pozaziemski atak. Szybko okazuje się, że ani Lightman senior, ani junior nie są wariatami i nie do końca mijali się z prawdą. Otóż Armada i poprzedzająca ją Terra Firma, nie są tylko grami, ale materiałem szkoleniowym, który ma przygotować ludzkość do wojny w przypadku nieuchronnej napaści kosmitów na biednych, niczego nieświadomych ludzi. Ten moment właśnie nadszedł, źli kosmici lecą, żeby zniszczyć Ziemię. A tak się składa, że Żelazny Wyżeł to jeden z najlepszych pilotów w Armadzie. Czy zostanie zwerbowany? Czy uda mu się rozwiązać konflikt? Czy pogodzi się z przeszłością swojej rodziny? Będę okrutna – nie powiem.

W powieści wszystko dzieje się bardzo szybko, tak szybko, że w zasadzie nie możemy dokładnie poznać postaci. Nie ma czasu na długie dyskusje, kiedy zegary odliczają czas do kolejnej fali ataku. Bohaterów łączy jednak specyficzna więź, znają się w końcu z gry, wiedzą więc o sobie wiele (to trochę tak jak z nami i internetami – wielu z nas nigdy nie porozmawiało w rzeczywistości, ale i tak sporo moglibyśmy powiedzieć o sobie nawzajem, prawda?). Relacje Zacka z innymi może i są przez Cline’a tylko zarysowane, jednak i tak całkiem nieźle pokazują, jakim jest człowiekiem. Widać, że bardzo kocha swoją matkę; że nie godzi się na parszywe traktowanie innych; że na jego życiu silne piętno odcisnął brak ojca.  Dla niektórych czytelników może to być zapewne niewystarczające, ale ja nie zaliczam się do tej grupy.

Muszę jednak przyznać, że gdzieś z tyłu głowy cały czas miałam myśl, że oto czytam kolejną książkę autora Player One, którą miałam w rękach jakieś lata świetlne temu. Może to i dobrze, bo teraz pamiętam głównie to, że powieść mnie porwała i próbowałam zmusić do jej przeczytania prawie wszystkich znajomych (z dużą skutecznością, dodam nieskromnie). Wydaje mi się, że Armada mogłaby jednak nie udźwignąć porównania z debiutem Cline’a. Absolutnie nie dlatego, że jest słaba; dlatego, że ta pierwsza była, w mojej opinii, rewelacją. Cline chyba po raz kolejny napisał książkę, którą sam chciałby przeczytać, że zacytuję siebie. Tym razem chyli czoła przed twórcami związanymi z science fiction oraz światem nauki, który niezmiennie ich inspiruje. Myślę, że w jakimś stopniu jest to też podziękowanie za to, co ukształtowało go jako człowieka i autora.

Podsumowując, chciałabym tylko uprzedzić znajomych, że Armadę również będę mniej lub bardziej natarczywie polecać. Bo to bardzo przyjemna rozrywka. Co więcej, jest to też niezbity dowód na to, że jeżeli sami nie jesteśmy do końca wkręceni w gry, a naszym największym osiągnięciem jest skok Małyszem na mamuciej skoczni, to warto otaczać się ludźmi, którzy w razie ataku kosmitów, pomogą nam ochronić nasz dobytek i, może, życie. Przyznaję, że sama stworzyłam sobie dogodne warunki mieszkaniowe. Mogę mieć pewność, że w przypadku inwazji razem z N. będziemy sobie przekąszać przygotowane przez nią pyszne czekoladowe ciasto, a B. w tym czasie zajmie się odpieraniem ataków.

 

P.S. Ostatnio przyłapałam B. na zabijaniu ghuli. Delikatnie zasugerowałam, że może jednak polatałby samolotem i spróbował zestrzelić jakiegoś wroga. Odpowiedział, że trzeba być gotowym na każdą ewentualność, bo nigdy nie wiadomo, co kryje się pod ziemią. Słusznie. Różnorodność ćwiczeń ponad wszystko.