Zastanawiałam się, czy w ogóle pisać o książce, która właśnie skończyłam. Artura Domosławskiego znam przede wszystkim z artykułów publikowanych w POLITYCE, po które na ogół sięgam zaraz po zakupie tygodnika. Z jego twórczością spotkałam się po raz pierwszy na studiach, kiedy na ćwiczenia z historii Ameryki Łacińskiej miałam zapoznać się z „Gorączką latynoamerykańską”. Była to pozycja niezwykła, którą musiałam odkładać na jakiś czas (przez co oczywiście nie przeczytałam jej tak szybko, jak powinnam), a czasami podczas lektury wybuchałam płaczem w metrze. Wiedziałam więc, że „Wykluczeni” nie będą lekturą łatwą – nie myliłam się.
Artur Domosławski przywołuje wiele historii z różnych części świata. Strefa Gazy. Egipt. Brazylia. Kenia. Dotyczą one osób i grup wykluczonych z różnych przyczyn, na które na ogół zupełnie nie mają wpływu: etnię, status społeczny, orientację seksualną, płeć. Wykluczyć można człowieka z każdego powodu. Lub z kilku. Jak pisze autor:
Kręgi wykluczenia niekiedy na siebie zachodzą. Kobiety w Ciudad Juárez są mordowane dlatego, że są kobietami i dlatego, że są biedne. Palestyńczycy z terytoriów okupowanych, niezależnie od materialnego statusu poszczególnych jednostek i rodzin, są zamykani w enklawach, a Rohingjowie z Mjanmy (dawniej Birmy) – w gettach i obozach dla uchodźców z powodu tożsamości etnicznej, a także nędzy, która sprawia, że są bezbronni. [s.9]
Ta książka mnie przytłoczyła. Nie dlatego, że była, sama nie wiem, nudna czy rozwlekła. Zostawiła mnie z poczuciem, że ludzkość, jako ogół, nie jest jednak dobra. Że godzimy się na wyrządzanie innym krzywdy, że odwracamy wzrok. Że kryzysy i śmierć są dla nas korzystne ekonomicznie. Uogólniam, to jasne. Prawdą jednak pozostaje to, że, w XXI wieku, na poziomie m.in. rządów i korporacji, pozwalamy na niewolnictwo, wyzysk czy ludobójstwa, bo tak nam wygodnie. Odsuwamy też od siebie myśli, że kiedy będziemy kibicować sportowcom na najbliższych igrzyskach letnich, nie tak daleko od parku olimpijskiego likwidowano fawele, pozbawiając najbiedniejszych domów.
Niektóre problemy, czy raczej tragedie, przebijają się do naszej świadomości, trafiają do mediów. Powszednieją. Przyzwyczailiśmy się do relacji ze Strefy Gazy. Osłuchaliśmy się z informacjami o kolejnych ludziach, którzy utonęli próbując uciec przed wojną do Europy. Nauczyliśmy się nawet nazywać ich imigrantami zarobkowymi. O niektórych tragediach słyszeliśmy, bo przybliżyła nam je popkultura. Widzieliśmy Miasto Boga, które przybliżyło nam sytuację w dzielnicach biedy we współczesnej Brazylii, a w serialach lub filmach rzuciły nam się w oczy różowe krzyże w Ciudad Juárez, ustawione, by zwrócić uwagę na kobietobójstwo.
Jakiś czas temu spotkałyśmy się po pracy przy piwie z koleżanką, która poznałam jeszcze na początku studiów. Siedziałyśmy sobie w ogródku w centrum Warszawy, rozmawiałyśmy o pracy i o książkach. Opowiadałam jej o „Wykluczonych”, o Mjanmie, o ludobójstwie dokonywanym na muzułmańskich Rohingjach przez ich buddyjskich sąsiadów, Arakańczyków. O tym, jak arakańscy mężczyźni blokowali drogi wyjazdowe z wioski, w których byli mordowani ich sąsiedzi. O tym, że w zasadzie nikt o tym nie wie (chyba, że jestem większa ignorantką niż jestem i tylko ja dowiedziałam się o Rohingjach z POLITYKI), że Ci, którym udało się uciec do Wielkiej Brytanii, próbują opowiedzieć o swojej sytuacji każdemu, kogo poznają. Z piekła uciekają na łodziach, dryfują tygodniami po morzu, odrzucani przez sąsiednie kraje. W pewnym momencie poczułam się co najmniej nieswojo. Siedzimy przy piwie. A ja jej opowiadam o ludobójstwie, o którym czytam. Czytam. I co z tego? Wiem, co się dzieje w Mjanmie. I w Strefie Gazy. W Pakistanie i Salwadorze. I co z tego? Co mogę zrobić i czy mogę cokolwiek? Czy to, że spróbuje przekazać historię dalej ma w ogóle jakikolwiek wpływ? Czy daje coś więcej niż tylko oburzenie albo łzy?