Kiedy wybrałyśmy się z Grendellą w sierpniu do Londynu, do ostatniego dnia przed wylotem nie miałyśmy jakoś jasno sprecyzowanych planów turystyczno-rekreacyjnych. Kilka pewników miałyśmy jednak na liście, a oprócz spędzenia czasu z siostrą cioteczną, wizyty u Harry’ego Pottera (czyli w studiu Warner Bros – serio, polecamy gorąco) i Poskromienia złośnicy w Globe, na jej czoło trafiło odnalezienie Folly, do czego, jak łatwo się domyśleć, zainspirował nas Ben Aaronovitch i moje nieskończona miłość do Petera Granta. Tak więc pojechałyśmy na Russell Square, uzbrojone w nasze ledwie łapiące zasięg telefony, których używałyśmy głównie do porównywania zdjęć domniemanego Folly z opisami i otaczającymi nas budynkami. Efekt był taki, że chodziłyśmy jak potłuczone wśród mediów i policjantów, gdyż kilkanaście godzin wcześniej dokładnie tam nożem zaatakowano kobietę. W ten oto sposób znalazłyśmy się prawdopodobnie w każdych wiadomościach tego popołudnia. A co do budynku pełnej pewności nie mamy do tej pory. Za Folly uznałyśmy ten:
Chyba.
Przyznam szczerze, że dobrze, że pojechałyśmy w naszą podróż zanim przeczytałyśmy kolejną część cyklu, ponieważ wakacyjne wspomnienia pomogły mi w cierpliwym oczekiwaniu na książkę. W Hanging Tree Peter Grant (och, Peter) odkrywa przed nami kolejną twarz miasta. Poznajemy bogaty Londyn, pełen ekskluzywnych mieszkań, drogich samochodów i nieco rozpieszczonych dzieci. Wszystko za sprawą córki Lady Ty, czyli wnuczki Mamy Tamizy, która wplątuje się w niemałą aferę, w której główne role grają narkotyki i śmierć zamożnej nastolatki. Wpływowa Lady Ty przypomina zatem Peterowi, że nie tak dawno uratowała mu skórę, więc czas najwyższy, by odpłacił się podobną przysługą i pomógł udowodnić niewinność jej córki. Intryga okazuje się oczywiście bardziej skomplikowana, niż można było początkowo zakładać, a wydarzenia okazują angażują bliższych i dalszych znajomych. Przez dalszych rozumiem tu na przykład agentkę FBI zza oceanu, którą poznaliśmy już wcześniej, przez bliższych – Lesley May i Człowiek bez Twarzy, który, o dziwo, też zostawia ślady i można go odnaleźć. Przy czym lepiej nie robić tego na własną rękę. Do tego, w obiegu pojawia się wyjątkowo cenna księga, na której magiczne łapki chcą położyć nie tylko pracownicy londyńskiej jednostki specjalnej i ich największy wróg, ale też kolejni, nowi bohaterowie.
Zaczynając od wad powieści, chociaż używam określenia „wada” nieco na wyrost, muszę zaapelować: Panie Aaronovitch, daj mi pan więcej Nightingale’a! Nie mów mi, że on gdzieś tam toczy jakiś pojedynek, tylko mi tę walkę pokaż, bo niewiele rzeczy mogło mnie ucieszyć w tym miesiącu tak, jak potężny mag pokazujący Tym Złym, gdzie jest ich miejsce w szeregu. Kolejna rzecz, której mi brakowało, to dowcip. Nie znaczy to, że Hanging Tree jest nudne i poważne. Jednak nie wywoływało we mnie tylu parsknięć i głośnych chichów, co poprzednie części.
Co mi się natomiast podobało, to fakt, że magiczny świat Londynu staje się coraz szerszy. Aaronovitch udziela czytelnikowi odpowiedzi na wiele postawionych wcześniej pytań, pokazuje powiązania pomiędzy bohaterami, zależności i zażyłości. To nie są jednostki rzucone w jakąś próżnię, lecz postaci budujące całą magiczną społeczność – nie tylko teraz, ale też w przeszłości. Widzę w tych relacjach sens i pewną logikę, co zawsze jest w cenie. Cieszy mnie rozbudowanie relacji Petera z Sahrą Guleed, potencjalną gwiazdą londyńskiej policji, dziewczyną bystrą, z którą główny bohater tworzy doskonały duet. Mam nadzieję, że nie awansuje zbyt szybko i zostanie z Grantem na dłużej. Zasłużył chłopak na dobrą koleżankę, zwłaszcza, że wcale nie pogodził się z tym co stało się z Lesley.
Odkąd hurtem przeczytałam trzy pierwsze części cyklu, przy każdej kolejnej powieści na początku towarzyszy mi lekki niepokój, że może Aaronovitch nie sprosta moim oczekiwaniom i zafunduje mi rozczarowanie. Chyba muszę się z tego w końcu wyleczyć. Stresuję się tylko bez sensu, dodając memu licu kolejnych zmarszczek, a wszystko i tak kończy się dobrze. Oddechem ulgi, satysfakcją i radością. No i jeszcze odrobiną smutku, że trzeba będzie czekać na kolejną książkę.