O lewackiej księżniczce w cyklu “Królowa Tearlingu” Eriki Johansen

Literatura fantasy ma to do siebie, że przetwarza motywy wykorzystane znacznie wcześniej. Cofać by się tu można do mitologii, baśni, epiki heroicznej, romansu rycerskiego, powieści awanturniczej – to tam spotkamy archetypowych herosów, łotrzyków, czy rycerzy zabijających smoki i zdobywających serca eterycznych księżniczek. Tam też można doszukiwać się toposów tak często występujących w fantasy – walki dobra ze złem, wyprawy inicjacyjnej, ofiary bohatera, by ocalić świat, magii, fantastycznych istot. To one (w różnych jednakże proporcjach) inspirowały Roberta E. Howarda, C.S. Lewisa i J.R.R. Tolkiena. Ci z kolei inspirowali kolejnych twórców, którzy albo podążali utartymi szlakami, albo zbaczali z głównej drogi i wydeptywali sobie inną ścieżkę. I tak to sobie trwa, powiedziałabym, aż do dziś. Różne to ścieżki, ale większość z nich wyznaczali panowie – pisarze o mniejszym lub większym talencie – zaludniający (co mnie naprawdę nie dziwi) swoje powieści białymi bohaterami płci męskiej. I choć kobiety się w tych powieściach pojawiały, to rzadko stawały się głównymi bohaterkami. A nawet jeśli bywały dla akcji kluczowe, to nieczęsto poznawaliśmy świat i akcję z ich perspektywy. Taki mieliśmy klimat.

Jak wiadomo, klimat się jednak zmienia. Niektórzy, w tym wydawnictwa, zauważają, że kobiety stanowią jakieś pięćdziesiąt procent populacji i że również po fantasy sięgają. A skoro tak, to przydadzą się książki, w których bohaterki będą bardziej przekonujące, aktywne i sprawcze. Mam jednak wrażenie, śledząc przeróżne internetowe dyskusje* i słuchając własnych studentów płci obojga, że literatura fantasy, w której główną rolę gra kobieta, postrzegana jest nieco inaczej – a mianowicie, jako kierowana właściwie tylko do kobiet. Z kolei powieści z bohaterem męskim uznawane są za fantasy dla wszystkich. I ja mam z tym pewien problem. Bo widzicie, rozumiem, że kobiety mogą sobie wyłuskać z pisanej z męskiego punktu widzenia literatury tak zwany „przekaz ogólnoludzki”**. Tylko że naiwnie sądziłam, że w drugą stronę też to powinno działać. Tymczasem, okazuje się, że częściej chyba jednak nie działa.

I tak oto dochodzimy do cyklu Królowa Tearlingu Eriki Johansen, którego bohaterką jest Kelsea, księżniczka – po śmierci matki ukryta w chatce w dziczy i wychowana tam przez dwoje oddanych jej ludzi – która po ukończeniu dziewiętnastu lat ma wrócić do podupadłego nieco zamku i objąć należną jej z urodzenia władzę, pełnioną tymczasowo przez wujka, któremu do modelowego władcy daleko. Co też się dzieje. Przy czym okazuje się, że Kelsea, choć pełna ideałów, zupełnie nie zdaje sobie sprawy z tego, w jakiej sytuacji znajduje się jej królestwo. Pierwsza część cyklu, Królowa Tearligu, koncentruje się na jej dorastaniu do roli władczyni i walce z dość demoniczną Czerwoną Królową, która jest wszystkim tym, czym Kelsea nie jest – kobietą piękną, narcystyczną, władczą, okrutną, i egoistyczną. W Inwazji na Tearling, drugim tomie, wojna nadal trwa, a Kelsea ma problemów jeszcze więcej niż w części pierwszej, ale pojawia się nowy, dość zaskakujący element – przedziwne wizje głównej bohaterki dotyczące czasów sprzed Przeprawy, w których przygląda się życiu nieznajomej kobiety o imieniu Lily. Łączy je jakaś przedziwna, niewyjaśniona przez dłuższą część narracji, więź . I choć w świecie Kelsea dzieje się wiele, to właśnie na te wizje ze świata Lily najbardziej czekałam.

krlowa_tearlingu

Wspomniałam o Przeprawie, bo to bodaj najciekawszy motyw cyklu. Nie chcę psuć zabawy, bo sposób i kolejność w jakiej podawane są informacje jest przemyślany, ale trudno ten wątek pominąć. Na początku mamy wrażenie, że przodkowie Kelsea po prostu przypłynęli z kraju, w którym działo się źle, na nowy kontynent, by stworzyć sobie lepszy świat. Podróż była trudna, pierwsze lata na nowym lądzie zapewne jeszcze trudniejsze, a główna akcja powieści toczy się parę pokoleń później. W pewnym momencie okazuje się jednak, że z czasów sprzed Przeprawy ocalało bardzo niewiele książek, między innymi Władca Pierścieni i seria o Harrym Potterze… I tu właśnie zaczęłam czytać z większym zainteresowaniem. Bo widzicie, mamy do czynienia z pseudo-średniowiecznym społeczeństwem, słabo rozwiniętym pod względem technologicznym, dziesiątkowanym przez głód i choroby, w którym codziennością są przemoc i śmierć. Tylko że okazuje się, że akcja nie jest umiejscowiona w zamierzchłej przeszłości lecz bliżej nieokreślonej przyszłości… Co poszło nie tak – zaczęłam sobie zadawać pytanie – że ludzkość zafundowała sobie średniowiecze po raz drugi?

I chyba głównie przez to pytanie sięgnęłam po tom drugi, który, co raczej niezwykłe, okazał się lepszy niż pierwszy. To właśnie w Inwazji na Tearling dowiadujemy się o tych czasach więcej i robi się mroczniej. Otóż, przed Przeprawą, ludzkość stworzyła sobie prawdziwie dystopijny koszmar, inspirowany i Rokiem 1984 George’a Orwella, i Opowieścią podręcznej Margaret Atwood. Kastowe społeczeństwo, wszechobecny monitoring, kobiety traktowane jak istoty niższej kategorii, czy wręcz własność swoich mężów – świat, w którym samodzielne myślenie jest przestępstwem. Autorka nie szczędzi brutalnych szczegółów, realistycznie opisując przemoc domową, gwałt małżeński, tortury. Z tego właśnie świata udaje się uciec starannie dobranej grupie ludzi pod wodzą charyzmatycznego lidera. A że w czasach, gdy świat stał się globalną wioską rządzoną przez korporacje nie sposób już stworzyć innego społeczeństwa, ucieczka staje się wyprawą do innej czasoprzestrzeni, w której można zacząć wszystko od nowa i zbudować lepszy świat, w którym nie będzie ani nierówności społecznych, ani rasowych, ani płciowych. A że się nie udało? No cóż, nie udało się Noemu po potopie, nie wyszło purytańskim Pielgrzymom, którzy na Mayflower wyruszyli do Ameryki, nie wypaliły idee socjalistyczne. Rzeczywistość Tearlingu to efekt kolejnej utopijnej próby naprawy świata, która znowu poszła nie tak. Dlaczego? Bo ludzie są jacy są i najwyraźniej nie uczą się na błędach.

inwazja_na_tearling

Taki to mało radosny wniosek nasuwa się po lekturze pierwszych dwóch tomów cyklu. Ale księżniczka Kelsea odziedziczyła ten przedziwny gen, który napędzał wszystkich reformatorów. Wierzy, że edukacja może uczynić cuda, nie wierzy za to, że cokolwiek dobrego może zdziałać kościół, z którym zupełnie jej nie podłodze. Wierzy, że rolą władczyni jest dążenie do poprawy losu zwykłych ludzi, a nie spełnianie własnych zachcianek. Wierzy, że dobra da się sprawiedliwiej redystrybuować, i że feudalno-kapitalistyczny system ekonomiczny w Tearlingu jest z gruntu zły. A na dodatek widzi, że sytuacja kobiet niewiele się zmieniła – bo widzicie w Tearlingu zakazana jest antykoncepcja, a za aborcję karze się śmiercią zarówno kobietę, która się jej poddała, jak i lekarza. Krótko mówiąc, Kelsea jest księżniczką dość lewacką. I zwyczajną, trochę zakompleksioną, dziewczyną o dość pospolitych (przynajmniej w jej oczach) rysach, nieco przy kości, bo lubi dobrze zjeść. Uczy się nie tylko władzy, ale i życia – po raz pierwszy się upija, po raz pierwszy kocha, po raz pierwszy musi się zmierzyć z presją społecznych oczekiwań. Wolałaby nie zmieniać systemu, tylko wieść normalne życie, ale niestety ktoś musi.

Królowa Tearlingu nie jest może cyklem, który będzie stanowił kamień milowy literatury fantasy. Jest w nim trochę łopatologii i uproszczeń, które mogą irytować. Ale jednak jest w nim również pewna świeżość, wynikająca ze zmiany rozmieszczenia akcentów. Z jednej strony można Erice Johansen zarzucać, że wykorzystuje ograne schematy, po prostu zastępując głównego bohatera bohaterką. Z drugiej już sam ten zabieg pewne schematy obala, bo wprowadza totalnie inną perspektywę. Inaczej gwałt i przemoc wobec kobiet wyglądają u G.R.R. Martina, a inaczej u Johansen, uwierzcie. Czy cykl o Tearlingu będzie potraktowany jako ta „słabsza” fantastyka dla kobiet, zapewne na dodatek „młodych”? Pewnie przez wielu tak. Dla mnie to świadomy ukłon w stronę dziewcząt, dziewczyn i kobiet, które fantastykę czytają i chciałyby być podmiotem – nie przedmiotem – opowieści. Świadczy o tym chociażby ta scena:

Przejrzała półki, w głębi duszy wiedziała jednak, że nie znajdzie prawdziwych książek przygodowych, które nie miałyby męskiego bohatera. Przebiegła palcem po dolnej półce i znalazła oprawiony w zieloną skórę tom ze złotym toczeniem na grzbiecie. Wyjęła książkę i podała ją Aisie.

– Nie ma w niej dziewczyn. Ale jeśli Ci się spodoba, to w drugiej części występuje żeńska postać” (Królowa Tearlingu, str. 312)

Zgadniecie o jaką książkę tu chodzi?

* Proszę mnie nie prosić o konkretne cytaty, bo wybaczcie, ale nie będę robić głębokiego riserczu, jako że mam inne risercze na głowie. Pamiętam, na przykład, że śledziłam kiedyś dyskusję na temat Gildii Magów Trudi Canavan. Generalnie zgadzam się, że cykl ma wady i do ideału mu sporo brakuje, ale nie jest to też totalna szmira, do której przeczytania wstyd się przyznawać.

** Bywa trudno. Uwielbiałam książki o Tomku Wilmowskim, ale dzielnych dziewczynek naprawdę mi w nich brakowało.

Opinię znajdziecie również w serwisie:

biblionetka_logo1

Zapisz

Zapisz

Zapisz

 

Zapisz

Zapisz

Zapisz

 

Zapisz

Zapisz

Zapisz

 

Zapisz